Uniwersytet Medyczny w Białymstoku. Jestem zszyty z moich marzeń - Marek Szczyt.
  • Ostatnia zmiana 06.11.2014 przez Medyk Białostocki

    Jestem zszyty z moich marzeń - Marek Szczyt

    Jako chłopak chciał być pilotem myśliwca. Ze stomatologii zrezygnował, bo marzył o chirurgii. I został najbardziej znanym polskim chirurgiem plastycznym. - Warto marzyć - przekonuje dr Marek Szczyt, nasz absolwent.

    Dr Szczyt jest białostoczaninem. Tu nadal żyje jego mama (tata zmarł kilka lat temu) i młodsza siostra.

    Marek Szczyt

    - W szkole podstawowej miałem kolegę, który bardzo chciał zostać lotnikiem. Ja zaś uwielbiałem sklejać modele samolotów. Uznaliśmy więc, że mamy wspólną pasję i złożyliśmydokumenty do szkoły lotniczej w Dęblinie

    - Mama mieszka niedaleko domku Napoleona, więc zazwyczaj moja wizyta w Białymstoku ogranicza się do przedmieścia. Choć ostatnio miałem ogromną przyjemność zwiedzenia miasta. Zmieniło się bardzo pozytywnie - mówi dr Szczyt.

    Choć prawie 30 lat temu opuścił Białystok, doskonale pamięta spędzone tu lata młodości. Na początku mieszkał w dzielnicy Bacieczki, potem przy ul. Mazowieckiej, a do końca studiów na Bojarach - w bloku tuż obok Uchwytów.

    Młodzieńcza pasja: pilot MIG-a

    W jego rodzinie nie było lekarzy. I niewiele brakowało, by on został pilotem myśliwców:

    - W szkole podstawowej miałem kolegę, który bardzo chciał zostać lotnikiem. Ja zaś uwielbiałem sklejać modele samolotów. Uznaliśmy więc, że mamy wspólną pasję i złożyliśmydokumenty do szkoły lotniczej w Dęblinie. Moje świadectwo przeszło, kolegi nie.

    Drugi etap rekrutacji wymagał jednak badań lekarskich.

    - Byłem zdrowy, szczupły i przeszedłem je z marszu. Okazało się jednak, że mam problem z błędnikiem - wspomina. - Pani doktor posadziła mnie na specjalnym krzesełku i zaczęła kręcić: z otwartymi oczami, zamkniętymi itd. Kiedy wstałem, nie mogłem trafić do drzwi, było mi niedobrze.

    Choć lekarka chciała powtórzyć test, to już sam widok innych osób na „wirówce” przyprawiał przyszłego pilota o zawrót głowy. To był koniec pierwszego marzenia:

    - Tylko mama się cieszyła, że mi się nie udało.

    Papieroski i… same piątki w V LO

    Kiedy był na testach w Dęblinie, minął termin składania dokumentów do liceów w Białymstoku. Wolne miejsca pozostały tylko w V LO w Starosielcach, gdzie poziom nauczania był nie najwyższy.

    - Mnie się tam podobało - śmieje się dr Szczyt. - Poznałem fajnych ludzi, zacząłem popalać papierosy, mało się uczyłem, a zbierałem same piątki.

    Na koniec pierwszej klasy wychowawca wezwał rodziców. Stwierdził, że jeżeli chcą, by syn wyszedł na ludzi, muszą zmienić mu szkołę: - Tak trafiłem do III LO. Już na pierwszym sprawdzianie z angielskiego okazało się, że mam duże braki i potrzebne są korki. Z matematyką było podobnie. Więc się wziąłem do nauki i od razu pewniej poczułem się w tej szkole - kontynuuje opowieść.

    W „trójce” poznał przyszłą żonę - Beatę. Była w tej samej klasie.

    Szkoła życia w pogotowiu

    Jakoś w trzeciej klasie zaczął myśleć o medycynie. W czwartej postanowił brać korepetycje: z biologii, fizyki i chemii. Okazało się jednak, że to wciąż za mało. Na wydział lekarski białostockiej akademii się nie dostał. Był rok 1980 Zabrakło kilku punktów. Najlepszym z tych, którzy byli pod kreską, uczelnia proponowała studia na stomatologii. Odmówił. Stomatologia go w ogóle nie interesowała.

    Zatrudnił się w pogotowiu jako sanitariusz, by w kolejnym roku mieć dodatkowe punkty przy rekrutacji (w tamtych czasach dostawało się je za pochodzenie robotnicze, a także za pracę w służbie zdrowia).

     - Ten rok to była szkoła życia - uważa. - Dostaliśmy kiedyś wezwanie do mężczyzny leżącego na ulicy, jak się potem okazało, w upojeniu alkoholowym. Zabraliśmy go do karetki. Nie spuszczałem go z oka. Siedziałem przy nim, a on całą drogę ulewał. Jak dowieźliśmy go do izby wytrzeźwień, nosze pełne były wymiocin. I musiałem to sprzątnąć. Doktor, który miał ze mną dyżur, powiedział: chłopie, jak ty po takim dniu dalej będziesz chciał być lekarzem, to będziesz dobrym lekarzem.

    Przy drugim podejściu egzaminy na uczelnię poszły mu już gładko.

    Tylko zabiegówka

    Mniej więcej na trzecim roku poczuł, że najbardziej interesuje go zabiegówka, bo tam może się wykazać manualnie.

    - Myślałem o chirurgii, ale wiedziałem, że to marzenie w Białymstoku nieosiągalne - stwierdza. - Wtedy chirurgami, tak jak ginekologami, zostawały zwykle dzieci z rodzin lekarskich. Na IV lub V roku, w październiku, na pierwszych zajęciach z chirurgii, asystent dr Józef Rybak zaczął nam opowiadać o kursie medycyny rekonstrukcyjnej w Polanicy. To jest dopiero chirurgia - mówił rozemocjonowany. A mnie zapaliło się światełko: to jest to! Tyle że zostać chirurgiem plastycznym było jeszcze trudniej niż ogólnym.

    Wydawało się wtedy, że to marzenie nie ma żadnych szans na realizację.

    Zdecydował jednak przypadek. Na studiach uczęszczał na spotkania ginekologicznego koła naukowego. Opiekun koła dr Marek Drożdżewicz wypytywał studentów o ich plany zawodowe: - Powiedziałem, że będę pracować tam, gdzie uda mi się dostać etat, ale faktycznie to marzy mi się chirurgia plastyczna. Okazało się, że dr Drożdżewicz studiował z dr Markiem Molskim, asystentem prof. Michała Kraussa (twórcy powojennej szkoły chirurgii plastycznej w Polsce - red.). Umówił nas na rozmowę. To było jak spełnienie marzeń, ale że byłem realistą, równocześnie zacząłem szukać pracy także w innych miejscach.

    Spotkania z dr. Kraussem

    Praca w gabinecie prywatnym wygląda zupełnie inaczej niż w szpitalu w Polanicy. - Tam zajmowałem się skomplikowaną chirurgią rekonstrukcyjną. Same poważne przypadki. A w gabinecie - tylko korygowanie urody: liftingi, plastyki powiek czy korekty nosa!

    Był rok 1987. W poszukiwaniu zatrudnienia dr Szczyt odwiedziłszpitale w Piszu, Giżycku, Łomży. Nigdzie jednak chirurga nie potrzebowano. Pojechał więc do Warszawy.

    Dr Molski przedstawił mu realia specjalizacji, jaką jest chirurgia plastyczna. Opowiadał o trudnych wielogodzinnych operacjach, często w nocy. Nie ostudziło to jednak zapału dr Szczyta. Pojechali razem do kliniki chirurgii plastycznej przy Czerniakowskiej, kierowanej przez prof. Kraussa.

    - Profesor stwierdził, że chętnie mnie przyjmie, ale najpierw powinienem zrobić specjalizację z chirurgii ogólnej - wspomina.

    Potem sprawy potoczyły się szybko: małżeństwo Szczytów przeprowadziło się do Warszawy. Dr Szczyt dostał się na roczny staż podyplomowy w Szpitalu Wolskim przy ul. Kasprzaka. Koleżanka ze stażu podpowiedziała mu, że jest szansa na specjalizację z chirurgii w Klinice Chirurgii w Instytucie Hematologii. Choć dostał tam pracę, to w wolnych chwilach jeździł też na dyżury do doktora Molskiego, by asystować mu przy operacjach rekonstrukcyjnych. Na każdym spotkaniu z prof. Kraussem napomykał, że robi specjalizację z chirurgii i wciąż jest zainteresowany chirurgią plastyczną. Kiedy jednak zgłosił się do niego z kompletem dokumentów usłyszał, że etatów nie ma i nie będzie.

     - Potem okazało się, że profesor musiał zatrudnić trzech synów znanych warszawskich profesorów - mówi teraz, ale już bez żalu. - Postanowiliśmy z żoną, że spróbuję szczęścia w innych klinikach chirurgii plastycznej.

    Pojechał do Polanicy. Był rok 1992.

    Harówka w Polanicy

    Szpital Chirurgii Plastycznej w Polanicy Zdroju mieścił się w budynku poklasztornym. Jego stan techniczny był opłakany. Doktor nie mógł uwierzyć, że w takich warunkach lekarze wykonują tak skomplikowane operacje jak rekonstrukcje po zabiegach onkologicznych czy tragicznych wypadkach, usuwanie wad wrodzonych. Dr Szczyt spotkał się z szefem kliniki, również absolwentem AMB prof. Kazimierzem Kobusem: - Profesor przyznał, że już pewnemu lekarzowi obiecał pracę, ale jest szansa za kilka miesięcy na kolejny etat. Nie bardzo w to wierzyłem, ale jesienią zadzwoniłem i usłyszałem: proszę przyjechać, przywieźć dokumenty i list polecający od szefa. Dla mnie było oczywiste, że jadę. Żona jednak bardzo obawiała się rozłąki.

    Kolejną osobą, którą musiał powiadomić o wyjeździe był prof. Marek Ziemski z Instytutu Hematologii.

    - Miałem kłopot, jak mojemu szefowi, który mi tyle pomógł, oznajmić, że wyjeżdżam - opowiada. - Zdobyłem się na szczerość. Powiedziałem, że tak naprawdę, przyszedłem do Instytutu Hematologii, by zdobyć pierwszy stopień specjalizacji konieczny do tego, by zostać chirurgiem plastykiem, a teraz pojawiła się szansa realizacji mojego marzenia. Profesor to zrozumiał i napisał mi piękny list polecający.

    Polanica jawiła się dr Szczytowi jako cudowne miejsce na górskie spacery po pracy. Realia były inne - codzienna harówka po 10 godzin, a czasami dłużej. Prof. Kobus okazał się bardzo wymagającym szefem. Jak było zaplanowanych 10 operacji na trzech salach, to musiały się odbyć. Bez dyskusji.

    Po co nam chirurg plastyczny?

    W Polanicy spędził siedem lat. W międzyczasie przyszły na świat dwie córki: Paulina i Emilia. W 1999 roku uzyskał specjalizację z chirurgii plastycznej. Jeszcze przed egzaminami końcowymi dostał ofertę pracy w Warszawie. Z jego powrotu najbardziej ucieszyła się żona. Okazało się jednak, że praca w gabinecie prywatnym wygląda zupełnie inaczej niż w szpitalu w Polanicy.

    - Tam zajmowałem się przede wszystkim skomplikowaną chirurgią rekonstrukcyjną. Potrafiłem odtworzyć nos, uszy czy piersi. Dużo operowałem. Same poważne przypadki. A w stolicy - tylko korygowanie urody: liftingi, plastyki powiek czy korekty nosa! - wspomina.

    Musiał nauczyć się nowych zabiegów z chirurgii estetycznej.W ruch poszły książki. Mocno jednak cierpiała jego ambicja. No bo jak to, specjalista z ogromną wiedzą, egzamin specjalizacyjny zdany z wyróżnieniem i - po Polanicy - ponadprzeciętne umiejętności, a w gabinecie zadania jak dla trochę lepszej kosmetyczki. Zaczął szukać pracy w państwowym szpitalu. Trafił jednak na mur:

    - Kolejni dyrektorzy mawiali: po co nam chirurg plastyczny? Tłumaczyłem, że mam wiedzę i doświadczenia w leczeniu odleżyn, nowotworów, źle gojących się ran. Dopiero w Centrum Zdrowia Dziecka spotkałem się ze zrozumieniem. Jeździłem tam dwa-trzy razy w tygodniu przez kilka lat.

    Po pięciu latach - w 2003 roku otworzył swój pierwszy gabinet w bloku przy ul. Grzybowskiej. Przybywało pacjentek (90 proc. to kobiety), kolejki rosły. Wynajął sąsiedni lokal i dwukrotnie powiększył gabinet (do 300 mkw).

    Przygoda z TVN-em

    Wtedy zaczął współpracę z mediami. Najpierw kilka razy wystąpił jako ekspert na konferencjach. Kiedy już jego gabinet był znany w Warszawie dostał propozycję z TVN, by nakręcić 8-odcinkowy serial „Metamorfozy” w 2006 roku. Magia telewizyjnej promocji, a także bezpośredniość i charyzma doktora sprawiła, że do kliniki waliły tłumy. Bywało, że nie dało się przejść przez poczekalnię. Dr Szczyt zaczął więc szukać miejsca, gdzie mógłby wybudować dużą klinikę. W październiku 2008 roku kupił działkę w Wilanowie.

     - Nikt nie przewidział, że za moment pojawi się kryzys, a ja zaciągnąłem kredyty na inwestycję - mówi. - W pewnym momencie nie wyglądało to dobrze. Przed poważniejszymi problemami finansowymi uratowały mnie kolejki pacjentów. Część osób, co prawda, zrezygnowała, ale większość nadal chciała korzystać z moich usług.

    W 2011 klinika w Wilanowie została otwarta oficjalnie. Otwarcie połączone było z konferencją nt. profilaktyki raka piersi. Zaraz potem stacja TVN zaproponowała nakręcenie materiału o rekonstrukcji piersi. Potem TVN Style rzucił pomysł nakręcenia serialu o chirurgii plastycznej „Sekrety chirurgii”. Do tej pory w trzech seriach powstało około 40 odcinków.

    Jak wyglądały kulisy pracy? Z tysięcy zgłoszeń TVN wybierała najciekawsze historie. Do doktora trafiało już tylko ok. 50 wytypowanych osób, z których on wybierał ok. 20 najciekawszych pod względem medycznym przypadków. Zakwalifikowani pacjenci mieli wszystkie zabiegi za darmo. Dr Szczyt także pracował bez wynagrodzenia. Choć miały być tylko dwie serie, zimą 2013 nakręcono trzecią część. Ostatnią.

    - To nagrywanie ma nie tylko plusy, ale i minusy. Bardzo dezorganizuje pracę - stwierdza. - Przez miesiąc nie operujemy naszych pacjentów, co przy tak dużej kolejce jest problemem. Po drugie - emocje i stres. A po trzecie - po co? Więcej pacjentów niż teraz już przyjąć nie mogę. Większość chce być operowana bezpośrednio przeze mnie. A na wizytę u mnie trzeba czekać trzy lata, na operację kolejne dwa.

    Klinika ma dwie sale operacyjne i dziesięć łóżek, rocznie wykonywanych jest tu 1,2 tys. operacji. Choć w momencie budowy wydawała się ogromna, to już zrobiła się za mała. Rozbudowy jednak dr Szczyt nie planuje.

     - Nasi pacjenci oczekują kameralnych, intymnych warunków - tłumaczy.

    Boom na ginekologię estetyczną

    Na wizytę u dr Szczyta trzeba czekać trzy lata, na operację kolejne dwa. Klinika ma dwie sale operacyjne i dziesięć łóżek, rocznie wykonywanych jest tu 1,2 tys. operacji

    Klinika zatrudnia 55 osób. Z tego lekarzy jest prawie 20 (pięciu chirurgów plastyków, ginekolog, chirurg ogólny, trzech lekarzy medycyny estetycznej, dziewięciu anestezjologów), do tego pielęgniarki, rejestratorki, rehabilitant, zespół techniczny.

    Najwięcej jest operacji nosów, powiększania piersi, zabiegów odmładzających - liftingów i podnoszenia powiek, a u młodszych pacjentów operacji uszu. Rzadziej wykonywane są duże zabiegi, takie jak plastyka brzucha czy redukcja piersi. Po ostatniej serii „Sekretów chirurgii” nastąpił boom na zabiegi z zakresu ginekologii estetycznej, bo - jak mówi dr Szczyt - kobiety do tej pory nie wiedziały, że w tych kwestiach również można im pomóc.

    Dr Szczyt przyznaje, że jest nieco zmęczony zawrotnym tempem życia, nagrywaniem serialu, rozkręcaniem kliniki. Teraz chciałby trochę zwolnić. Jego córki są już dorosłe. Starsza Paulina ma 20 lat i studiuje produkcję filmową w Katowicach. Młodsza 17-letnia Emilia, chodzi do anglojęzycznego liceum z międzynarodową maturą i jeszcze szuka swojej życiowej drogi.

    - W soboty zagląda do kliniki, przygląda się operacjom. Jako wolontariusz chodzi też na dyżurydo weterynarza - mówi dumny tata. - I widzę, że medycyna ją pociąga, myśli o studiach w Anglii. Z drugiej strony trochę ją przeraża ogrom odpowiedzialności. Mówię: jak wybierzesz medycynę, to będę z ciebie dumny, ale będę ci współczuł. Bo to bardzo ciężki zawód. A jak już zechce być chirurgiem czy też chirurgiem plastycznym, to trudno to pogodzić z życiem rodzinnym.Ja zawsze mogłem polegać na żonie, jeśli chodzi o wychowanie dzieci czy prowadzenie domu (jest dyrektorem finansowym w klinice - red.). I choć zdaję sobie sprawę, że córce będzie łatwiej niż mnie, to wiem też, że ta praca to nielekki kawałek chleba, choć daje olbrzymią satysfakcję.

    Katarzyna Malinowska-Olczyk

  • 70 LAT UMB            Logotyp Młody Medyk.