Uniwersytet Medyczny w Białymstoku. Naukę da się sprzedać - rozmowa z prof. M. Millerem.
  • Ostatnia zmiana 15.02.2013 przez Medyk Białostocki

    Naukę da się sprzedać - rozmowa z prof. M. Millerem

    Nie warto robić badań dla samych badań, a swoich odkryć trzymać w szufladach. Warto szukać sposobu, żeby zainteresować tym innych. O tajnikach komercjalizacji rozmawiamy z prof. Mirosławem Millerem, twórcą i byłym prezesem Wrocławskiego Centrum Badań EIT+.

    EIT+ powstał stosunkowo niedawno, bo w 2007 roku. Jest to konsorcjum zrzeszające wszystkie wrocławskie uczelnie i miejscowy samorząd, które zajmuje się transferowaniem naukowych osiągnięć do przemysłu. Co ciekawe to samorząd ma najwięcej udziałów w spółce, uczelnie mają ledwie po kilka procent.

    Przeczytaj jeszcze: Komercjalizacja nauki - już czas

    Kiedy prof. Miller rozpoczynał swoją pracę, we Wrocławiu, tak jak w Białymstoku, nie było nic. Komercjalizacyjna pustynia. A po kilku latach tamtejszy ośrodek stał się krajowym liderem w dziedzinie transferu wiedzy do gospodarki, z sukcesami liczonymi w milionach złotych.

     

    Wojciech Więcko: Jak się zabrać za komercjalizację? W Białymstoku jest to kompletnie nowe pojęcie.

    Prof. Mirosław Miller: - Trzeba po prostu zobaczyć, jak robią to inni. Zawsze dobrze się jest uczyć od mądrzejszych i na ich błędach. My we Wrocławiu zaczynaliśmy w sumie nie tak dawno, bo pięć lat temu. Też od kompletnego zera. A zaczęliśmy od tego, że odwiedziliśmy ciekawe instytucje w Stanach Zjednoczonych, w Niemczech, w Singapurze, w Izraelu, Szwajcarii, czyli miejsca, które uchodzą za pewien wzór, jeśli chodzi o współpracę uczelni i gospodarki. Pytaliśmy, rozmawialiśmy, robiliśmy seminaria, konferencje, przenosiliśmy do siebie pewne wzorce i to się wszystko tak układało. Nie ukrywam, żeśmy podejmowali wiele ryzykownych przedsięwzięć, np. w zakresie tworzenia spółek technologicznych.

    Teraz jedną z najlepszych metod transferu wiedzy jest po prostu identyfikacja pomysłu, zdobycie środków zasiewowych, które dadzą impuls pokazania tego pomysłu już na jakimś przykładzie, i po każdym etapie sprawdzenie efektu. Gdzie zmierzamy z naszym pomysłem? Czy jest on realny, czy działa? Jeżeli tak, to pracujemy dalej. Zdobywamy większe finansowanie, z reguły już publiczne, bo na te najbardziej ryzykowne badania naukowe, trudno znaleźć inwestora prywatnego. W momencie, kiedy jest już prototyp, lub jakaś usługa, która może zainteresować przedsiębiorcę, to wtedy go szukamy.

    Przypuszczam, że kiedy już coś jest namacalne, to chętnych, aby to kupić, jest łatwiej znaleźć. A ten pierwszy etap, wymyślenia tego „czegoś”, jest drogi?

    - Jest najtańszy. W zasadzie jest tylko badanie naukowe i to może kosztować około 100 tys. zł. I takich badań powinniśmy mieć jak najwięcej. EIT+ robiło jeszcze jedną rzecz. Nim otworzyło nowy projekt, to najpierw odbywało się sprawdzenie przez zespół ekspertów, czy ma on szansę na rynku, czy jest konkurencyjny, czy w ogóle ma on rynek zbytu, czy da się go opatentować i jak konkurencja ma się do niego. To robiliśmy przed każdym projektem. Nawet najmniejszym. Bo te projekty, zwłaszcza ze sfery nauki, są na tyle ryzykowne, że wielu pukało się w głowę, że one nie wyjdą, że jest za duże ryzyko. A my ich pytaliśmy - a jak wyjdzie?

    Jak dużo pomysłów odpada już na tym pierwszym etapie selekcji?

    - Mamy jeszcze za mało doświadczenia, aby to ocenić. W 2011 roku w EIT+ mieliśmy największą akcję szukania pomysłów. Mieliśmy 80 projektów, zainwestowaliśmy w 13.

    To dużo czy mało?

    - Moim zdaniem dużo. Innym razem robiliśmy konkurs na małe projekty z zakresu biomedycyny. Prześwietliliśmy 34 projekty i wybraliśmy dwa. Ale to dalej nie wiadomo, czy to dużo czy mało. Przykładowo w „dolinie krzemowej”, gdzie projekty są zgłaszane przez osoby, które przeszły ileś takich cykli i są bardziej doświadczone, to tam też jest odsiew na poziomie 50-60 procent. Choć doświadczony inwestor amerykański inaczej patrzy na sprawę niż my. U niego ważna jest intuicja. Mniej patrzy na to, co my - czyli na rynek, na konkurencję. On patrzy na wynalazcę, czy jest zapalony do pomysłu, czy wierzy w jego powodzenie. Dlatego prawdziwe innowacje powstają tam, gdzie ludzie się spotykają, gdzie patrzą sobie w oczy. My podążamy ścieżką bardziej bezpieczną, ale bardziej potrzebną w Europie. W Polsce nikt na intuicję nie zainwestuje.

    Nasi naukowy boją się tego?

    - Czego?

    Że ta komercjalizacja może nie jest elegancka, że oni reprezentują naukę, a tu biznes. A może jest strach przed nieznanym?

    - My musimy rozdzielić dwie rzeczy. Naukowiec, czyli kto? W Polsce w społeczności naukowców w powszechnym rozumowaniu pojęcie komercjalizacji, własnej firmy jest bardzo mało popularne. Natomiast mamy coraz więcej osób, które wracają z innych ośrodków naukowych na świecie, albo mają kontakty z innymi na świecie, którzy są do tego pozytywnie nastawieni. I chcą robić takie rzeczy, i trzeba im w tym pomóc.

    Dla mnie szokująca była informacją, którą przywiozła koleżanka zajmująca się komercjalizacją w uniwersytecie w Cambridge. Uczelnia w Europie uchodzi za mistrza świata w transferze wiedzy. Ona podczas swojej prezentacji pokazała, że jest tam ok. 60 spółek zewnętrznych (tzw. spin-off) działających przy uniwersytecie. A potem, na kolejnym slajdzie, pokazała nazwiska właścicieli spółek. Ich już nie było 60, a 15. Pytam jak to? Bo to są tacy praktycy, którzy wyciągają z uczelni te ciekawe rzeczy. Ale robi to 15 osób. A my myślimy, że Cambridge jest wielkim centrum transferu wiedzy. Nie.

    To pytanie powinienem zadać na samym początku: czy da się na tym zarobić?

    - Oczywiście i to coraz lepiej.

    A o jakich kwotach można rozmawiać?

    - Mogę podawać przykłady z EIT+, z tego naboru pomysłów, z których z 80 wybraliśmy i założyliśmy 13. Pierwsza ze spółek miała pomysł na urządzenie do diagnostyki medycznej osteoporozy. Zrobiła pomiary swojego prototypu w dwóch niezależnych laboratoriach badawczych. Okazało się, że urządzenie działa, jest rewelacyjne. Z dnia na dzień pojawił się inwestor, który tylko zapytał, ile za to chcemy? Udziały EIT+ w tej spółce wartościowo wynosiły 800 tys. zł, a sprzedaliśmy je za 1,5 mln zł. I to nie było coś spektakularnego. Lepiej by było sprzedać to później, drożej, rozwinąć jeszcze ten pomysł. Zrobiliśmy to jednak bardziej dla pozytywnego PR, żeby się pokazać. Oczywiście opóźnienie transakcji niesie ze sobą spore ryzyko, że konkurencja opracuje coś podobnego. Ale jeśli nam się powiedzie, będziemy mieli faktyczne działające urządzenie i wyprzedzimy konkurencję, to można na tym zarobić dużo więcej. I bez znaczenia będzie wartość samego urządzenia, ocenia się wtedy, jaki jest na nie rynek. Ale jak się nie uda, to tracimy.

    Jak działają prawdziwe fundusze venture capital? Inwestują w różne pakiety przedsięwzięć, np. pięć. Z różnych dziedzin, w różnym stopniu rozwoju. Na czterech stracą, a na piątym zarobią tyle, że nawet wcześniejsza strata, nie będzie ich bolała. Na tym polega ten biznes.

    Medycyna to dobry biznes?

    - W tej chwili chyba najlepszy. A dodatkowo on będzie mocno rósł. Ale bardzo się mylimy, jeżeli sądzimy, że w Polsce będziemy potrafili np. przejść całą ścieżkę od naukowego opracowania leku po jego wprowadzenie na rynek. Zwłaszcza na etapie badań klinicznych, w certyfikowanych badaniach pojawiają się bardzo poważne bariery finansowe. Myślę. że w Polsce będziemy rozwijać pomysł do pewnego momentu, a potem będziemy go sprzedawać większemu inwestorowi. Co nie spowoduje, że stracimy na tym. Wartość pomysłu najszybciej rośnie na samym początku, kiedy praca nad nim jest najtańsza.

    Od komercjalizacji można jeszcze uciekać?

    - Nie, bo to jest już naturalny proces na świecie. To nie jest tak, że ktoś to wymyślił w Europie. Ja, kiedy opowiadam o komercjalizacji na świecie, jak ona wygląda, pokazuję dwa slajdy. Porównuję koncern motoryzacyjny GM i internetowy Google. Pokazuję dane: ile ludzi pracuje w danej firmie, jakie mają one majątki, jaki mają obrót, ile warte są na giełdzie i jaki mają zysk. To są kompletnie inne światy. GM ma mnóstwo sprzętu, maszyn, tysiące pracowników na całym świecie i wielki obrót, na którym jest niewielki zysk. Google ma dwa razy mniej ludzi, mniejszy majątek i mniejszy obrót, ale zysk nieporównanie wyższy. To jest ta nowa na rynku usługa internetowa. Ma taki rynek, że jest tak wysoko wyceniana, że ma się to nijak do jej prawdziwej wartości. Weźmiemy samochód - wiadomo, są materiały, praca człowieka, potrzebna energia do maszyn itd., i to potrafimy policzyć. A ile jest warta usługa fejsbukowa? To porównanie GM i Google to znak naszych czasów. Żeby być konkurencyjnym nie powinniśmy budować hut czy kopalni, ale wytwarzać takie produkty, który ktoś inny kupi.

    Jak to robić?

    - Od Finów przyjąłem termin - miejsca przypadkowych spotkań, gdzie ludzie wykształceni z różnych dziedzin rozmawiają o tym, co robią. Tych spotkań muszą być tysiące, żeby z tego coś mogło się zrodzić.

    Finowie zrobili taką rzecz. Swój park technologiczny ulokowali około 20 kilometrów od uniwersytetu. Oba ośrodki połączyli kolejką. I tą kolejką jeżdżą naukowcy. Stojąc na peronie przy uniwersytecie zaczynają ze sobą rozmawiać. W przypadkowych konfiguracjach. Wsiadają do pociągu, kontynuują rozmowę, ale pociąg jest szybki, jedzie ok. 8 minut. To Finowie przystanek końcowy zrobili kilometr od parku, żeby można było dłużej rozmawiać. A po drodze zlokalizowali jeszcze kilka restauracji. Wszystko po to, żeby ludzie mieli dodatkowe kilkanaście minut na rozmowę, ewentualnie weszli na piwo i dalej rozmawiali. Bo to w takich sytuacjach rodzą się innowacje. Dopiero potem naukowiec w laboratorium sprawdzi wszystko. Sam koncept powstał gdzie indziej.

    A jak to zrobić w Polsce?

    - Polacy są kreatywni, fajnie myślą. Trzeba do nich wprowadzić ferment. We Wrocławiu zrobiliśmy to tak, że sprowadziliśmy z zagranicy naukowców. I oni sprowadzili myślenie z tamtych miejsc, a od nich przejęli to myślenie Polacy, z którymi oni współpracowali. Przekonali ich, że tak to się robi, że trzeba otworzyć głowę, że się współpracuje, a nie ciągnie tylko dla siebie. Że lepiej mieć milion za dwa lata, niż 5 zł jutro. To jest też sens innowacji. W Polsce boimy się współpracować ze sobą. Nie tworzymy sieci współpracy, boimy się, że każdy chce nas okraść. Nie podzielimy się wiedzą, żeby uzupełnić wiedzę innego człowieka. Na szczęście już to się zmienia.

     

    Rozmawiał Wojciech Więcko

  • 70 LAT UMB            Logotyp Młody Medyk.