Swoje serce w połowie oddał Bielsku-Białej, miastu, w którym mieszka od 45 lat, a w połowie rodzinnemu Białemustokowi. Lekarz- zielarz, sportowiec i dziennikarz - dr Sławomir Wojtulewski.
Przekonuje mnie, że wszystko, co w życiu osiągnął, zawdzięcza temu, że jest lekarzem. Podkreśla też, że nie mógłby w życiu robić nic innego.
- Jestem wdzięczny mojemu rodzinnemu miastu i białostockiej Akademii Medyczne. Mam wspaniałe życie, ale tylko dzięki temu, że jestem lekarzem - zapewnia, gdy spotykam się z nim w długi majowy weekend w jego białostockim mieszkaniu.
Dr Wojtulewski ma i pozycję, i pieniądze. Jest znany w świecie lekarskim i sportowym. Pacjenci jadą do niego z całej Polski, a także z zagranicy. Od 45 lat mieszka w Bielsku-Białej. Kilka razy w roku bywa jednak w Białymstoku. To tu przyszedł na świat w 1945 roku, w domu przy ul. Kozłowej 10. Ojciec (nauczyciel w technikum mechanicznym) posłał go do szkoły w wieku sześciu lat. Podstawówka (nr 15) mieściła się przy ul. Lipowej (kiedyś była tam pierwsza siedziba Podlaskiej Regionalnej kasy Chorych, obecnie jest bank). Potem uczył się w liceum przy ul. Kościelnej. Już jako nastolatek fascynował się sportem. Trenował boks, był zawodnikiem Jagiellonii, biegał na 1000 metrów i grał w tenisa. Jak wspomina w swojej książce „Sportowym szlakiem Bielsko-Biała - Białystok” w tamtym czasie miał tylko jedno marzenie: zdać na AWF i zostać wybitnym sportowcem albo trenerem.
Ale to nie wyszło i to z prozaicznej przyczyny: w Białymstoku nie było Akademii Wychowania Fizycznego. Była za to inna akademia - medyczna. Rodzice namówili go na studiowanie medycyny.
„Być może chcieli mieć lekarza w rodzinie, a może po prostu nie mieli odpowiedniej sumy pieniędzy, którą trzeba byłoby zainwestować w studia w Warszawie” - pisze w swojej książce.
Na sępa na stołówkę
Studia na AMB to był czas nauki, ale też czas zabawy.
- Mam wspaniałe wspomnienia z Herkulesów i klubu „CoNieCo” - opowiada. - Występowałem w kabarecie akademickim działającym przy klubie Herkulesy. Nazywał się Osesek. Pamiętam wyjazdy na obozy sportowe u pana Mroza nad Jeziorem Studzienicznym. Gdy byłem głodny, chodziłem na tzw. sępa na stołówkę. Zawsze można było dostać polane sosem ziemniaki. A ten głód to wynikał nie z biedy, ale raczej z tego, że w mieście nie było wtedy gdzie zjeść.
Ze studiów pamięta też prof. Marię Byrdy. Urodziła się w Bielsku- Białej, studiowała w Krakowie, a potem przez wiele lat w Białymstoku wykładała medycynę sądową.
- U niej prawie wszyscy oblewali, i ja też - wspomina. - I to nie była żadna złośliwość z jej strony, była wspaniałym, choć wymagającym pedagogiem. Nasza wiedza była po prostu niedoskonała.
Na studiach poznał swoją pierwszą żonę Krystynę:
- Żona pochodzi z rodu Legierskich, rodziny, która od lat zamieszkuje tereny między Cieszynem, a Bielsko-Białą. To są ewangelicy, bardzo porządni ludzie.
Z żoną po studiach wyjechał do Bielska-Białej. Tam rozpoczął pracę w miejscowych szpitalach. Zrobił specjalizację z chorób wewnętrznych i dermatologii. W połowie lat 70. wyjechał wraz z małżonką do Australii. Tam dostał się na dwuletnie studia specjalizacyjne na Uniwersytecie Nowej Południowej Walii, gdzie poznawał tajniki ziołolecznictwa. Kiedy w 1979 roku wrócił do Polski za zgodą Beskidzkiej Rady Lekarskiej otworzył gabinet fitoterapii. Pracuje w nim do dziś.
Nie ma czarów
Przyznaje, że nie spodziewał się, że leczenie ziołami tak przyjmie się w Polsce. Ma pacjentów z całego kraju i nie tylko. - Zgłaszają się do mnie chorzy z Podbeskidzia, ale potrafią też przyjechać pacjenci ze Świnoujścia czy Białegostoku! - mówi. - A nawet z Czech, bo do granicy blisko. I mam z tym same kłopoty. Bo z naszymi południowymi sąsiadami rozmawia się fajnie przy herbacie. Ale gdy trzeba pomówić o rozmaitych dolegliwościach, to już nie jest takie proste. Jak słyszę czeską mowę w poczekalni, to… wolałbym przyjąć pięciu Polaków niż jednego Czecha. Jednak, żeby było jasne, lubię ich i poważam. Tylko boję się tych niuansów językowych. Nie mam z kolei problemów z pacjentami z Niemiec, bo są to zazwyczaj z pochodzenia Polacy i znają język.
Jak podkreśla, w jego gabinecie nie ma żadnych czarów. Swoim pacjentom bada mocz i krew (ma własne laboratorium). Ogląda wypisy ze szpitala, zapoznaje się z kartami chorobowymi. Leczy przede wszystkim schorzenia przewlekłe.
- Gdybym zaczął leczyć ziołami zapalenie płuc czy ostry woreczek żółciowy, to pacjent mógłby tego nie przeżyć - uważa. - Jeżeli ktoś ma np. bronchit, to dzięki mikroelementom zawartym w ziołach mogę zapobiec powstaniu astmy. Moje leczenie polega na tym, żeby zapobiec przejściu tych przewlekłych chorób w groźniejszą postać. W 99 proc. leczenie ziołami stosuje się łącznie z tradycyjnymi lekami, jako tzw. leczenie wspomagające. Pacjent musi być pod opieką lekarza prowadzącego i obserwować swój stan zdrowia, sprawdzać, czy zioła pomagają.
Dr Wojtulewski leczy ziołami, które są ogólnie dostępne i do kupienia w Polsce w każdym sklepie zielarskim.
- W sumie opisanych jest około 500 ziół. Z tego 95 proc. jest takich samych w Polsce, jak i w Australii, mimo że są różnice klimatyczne - wyjaśnia.
Jego zioła pomagają zwłaszcza w chorobach układu krążenia, przewodu pokarmowego, a także schorzeniach skóry. Ciekawostką jest fakt, że osobną grupę stanowią pacjentki, które mają problemy z zajściem w ciążę.
- Są zioła, które mogą ułatwić zajście w ciążę. Pewna pani przyszła do mnie kiedyś z podziękowaniami: panie doktorze to dziecko urodziło się dzięki panu - wspomina z uśmiechem dr Wojtulewski.
Jak mnie zapewnia, swą doskonałą kondycję fizyczną zawdzięcza nie tylko temu, że intensywnie uprawia sport (gra w piłkę nożną w drużynie old-boyów, w tenisa, pływa i jeździ na nartach). Każdego dnia wdycha olejki eteryczne z ziół.
- Gdy siedzę w gabinecie, otacza mnie intensywny zapach ziół, wszystko mam nim przesiąknięte: skórę, włosy, ubranie - przekonuje. - Wychodząc z gabinetu muszę się przebierać.
Krytycznym okiem
Od ponad 20 lat przyjmuje chorych już tylko w prywatnym gabinecie. Wcześniej przez 14 lat próbował łączyć ranną pracę w szpitalu z popołudniowymi wizytami pacjentów. Z roku na rok pacjentów przybywało i w pewnym momencie nie dało się już tego godzić. Z czasem doszły nowe zajęcia.
Jego wielką pasją jest dziennikarstwo. Od 1991 roku przez kolejne 17 lat, co tydzień na łamach „Kuriera Porannego” ukazywał się jego felieton „Widziane z południa”. W bardzo emocjonalny sposób komentował w nich wydarzenia sportowe. Bo, jak przyznaje, wciąż jego wielką pasją jest sport. Działa w bialskich klubach sportowych, od kilku lat jest przewodniczącym rady sportu przy prezydencie Bielska-Białej. Mimo że mieszka 550 km od Białegostoku organizuje mecze drużyny old-boyów Jagiellonia kontra Bielskie Orły (jest prezesem tego zespołu). Wiernie kibicuje Jagiellonii. Jego fascynacja tą drużyną pogłębiła się ponad ćwierć wieku temu, kiedy białostoczanie po raz pierwszy awansowali do pierwszej ligi. To od tego momentu datuje się jego przyjaźń z trenerami Jagiellonii: Grzegorzem Szerszenowiczem, Mirosławem Mojsiuszko czy Ryszardem Karalusem.
- W zeszłym roku, kiedy przypadało 25-lecie wejścia Jagielloni do ekstraklasy, razem z redaktorem TVP Białystok Andrzejem Godlewskim zorganizowałem piłkarzom jubileusz w ich kultowym miejscu - w Hotelu Leśny - opowiada. - To tam, w latach 80. spotykali się zawodnicy.
Mówi, że ma rozdarte serce, kiedy teraz w ekstraklasie Jagiellonia gra z Podbeskidziem Bielsko-Biała. No bo komu kibicować?
- Kibicuję słabszemu - uśmiecha się (obecnie Jagiellonia jest wyżej w tabeli niż Podbeskidzie).
Jego piłkarską pasję podziela syn z drugiego małżeństwa - Romuald. Studiuje psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jest sędzią piłkarskim, a ostatnio zrobił również uprawnienia trenerskie - ma licencję UEFA „B”.
Z synem i córką z pierwszego małżeństwa Aleksandrą (absolwentka wydziału lekarskiego UMB, pracuje w klinice psychiatrii UMB) dużo podróżuje. Kilka razy obleciał dookoła świat. Objechał prawie wszystkie kraje od Australii po Alaskę, od Chin po Argentynę. Był na Kubie, Hawajach, Fidżi, na wyspach Galapagos. Szczególnie polubił Nowy Jork.
Mimo że jego życie jest tak bogate i ciekawe, dr Wojtulewski ma jeszcze dwa marzenia:
- Chciałbym przepracować 50 lat, jako lekarz. Zostało mi już tylko pięć lat. Moje drugie marzenie? Żeby Bielsko-Biała i Białystok stały się miastami bliźniaczymi.
Katarzyna Malinowska-Olczyk