Kilka dni temu przyszło mi pójść z moją kuzynką Krysią na wizytę u najlepszego podobno chirurga onkologa w Białymstoku. Po tej wizycie boję się nawet myśleć, jak wyglądają takie konsultacje u pozostałych onkologów…
Dla Pana, Doktorze, to pewnie już tysięczny rak piersi. Dla Krysi pierwszy w jej życiu... |
U kuzynki wykryto nowotwór złośliwy piersi. Miesiąc wcześniej raka stwierdzono też u jej córki. Już jest po operacji, w trakcie chemii. Walczy o życie. Kiedy jest w szpitalu na leczeniu, jej małymi córkami opiekuje się Krysia, jedyna zresztą ich babcia. Stąd też zależy nam, by kuzynka trafiła do dobrego i doświadczonego lekarza. Robimy rekonesans. Wszyscy polecają dra X. Krysia była już u niego na pierwszej wizycie, ale nic nie wie: ani jaka czeka ją operacja, ani jakie są rokowania. Stwierdzam: pójdę razem, to wszystkiego się dowiemy. O 16 przed gabinetem dziki tłum. Wchodzimy pierwsze. Doktor żuje gumę. Przewala papiery na biurku. Nie zwraca na nas zbytniej uwagi. Czekamy. Okazuje się, że karta Krysi zaginęła. Pielęgniarka szuka jej przez kolejne 15 minut. W gabinecie, w kącie przy stoliku, bez fartucha siedzi młody człowiek. Doktor wypełnia karty innych pacjentów narzekając pod nosem na biurokrację. Karta Krysi znajduje się w stosie papierów w szufladzie biurka doktora. Jest dokumentacja, więc doktor każe się pacjentce rozebrać. Bada, ale nic nie mówi. Wraca do biurka i prosi siedzącego w kącie mężczyznę: - Teraz ty zbadaj.
Ten zabiera się za obmacywanie Krysi.
- I co? - zwraca się doktor do mężczyzny, który zaczyna opisywać, co wybadał.
- Jakby tak było, jak mówisz, to znaczyłoby, że to jest beznadziejnie i nieoperacyjnie. A ja chcę operować - mówi doktor.
Młody idzie znów badać kuzynkę. Potem Krysia się ubiera i siada przed doktorem. Ten coś pisze i nie podnosząc nawet głowy mówi: - Zrobimy operację, wytniemy i będzie ok.
Nie wytrzymuję i pytam: - Ale to będzie mastektomia czy tylko wycięcie guza?
- A po co od razu mastektomia? Tu nie ma takiej potrzeby - odpowiada z opuszczonym wzrokiem.
- A badanie śródoperacyjne? - drążę.
- Nie ma takiej potrzeby - mówi dalej pisząc.
- A co z węzłami chłonnymi? Czy usunie pan tylko wartownika czy więcej węzłów chłonnych? Będzie Pan robić limfoscyntygrafię? Bo nam zależy, żeby kuzynka była jak najbardziej sprawna po operacji - tłumaczę.
Doktor przerywa pisanie. Po raz pierwszy patrzy na Krysię i na mnie. Zaczyna tłumaczyć.
- Dzień przed operacją podamy znacznik, który powinien wybarwić węzły chłonne, w tym węzeł wartownik. Potem zrobimy badanie gamma kamerą - mówi. - Oczywiście może się tak zdarzyć, że węzeł się nie wybarwi i wówczas będziemy musieli wyciąć więcej węzłów. Tak samo podczas operacji może się okazać, że węzły są powiększone, nieprawidłowe i wówczas będziemy musieli je usunąć. Póki co, planujemy zabieg oszczędzający: wycięcie guza i węzła wartownika.
Potem już pan doktor normalnie tłumaczy, gdzie zgłosić się do szpitala. Uprzedza, że dopiero po zabiegu, mając wynik histopatologii, można będzie zaplanować dalsze leczenie.
Wychodząc z gabinetu próbowałam w myślach usprawiedliwić postępowanie doktora. Setki pacjentów, każdemu w kółko musi powtarzać to samo, i już pewnie nie pamięta o tym, że każdy, kto przed nim siada, umiera ze strachu i niewiedzy.
Dla Pana, Doktorze, to pewnie już tysięczny rak piersi. Dla Krysi pierwszy w jej życiu... Skoro nie ma Pan siły po raz kolejny tłumaczyć, to może niech Pan przygotuje i rozdaje ulotki? Jakie są typy nowotworów piersi, stopnie zaawansowania, po co są badania przed operacją, jak wygląda sam zabieg? Niech Pan napisze, że zawsze szuka Pan jak najlepszych rozwiązań, bo zależy Panu na wyleczeniu. Może lepiej, żeby tego wszystkiego kobiety dowiedziały się od Pana, a nie od „googla” albo sąsiadki, która chorowała 10 lat temu.
Po tej wizycie cofnęłam się wspomnieniami o 13 lat. Wtedy zaawansowany nowotwór wykryto u mojej mamy. W białostockim szpitalu oschle, nic nie tłumacząc odmówiono jej leczenia, mówiąc, że ryzyko powikłań jest większe niż szansa na poprawę stanu zdrowia. Załamałyśmy się obie. Szukając jednak ratunku trafiłyśmy wówczas do szpitala przy ul. Szaserów w Warszawie. Doktor zabrał nas do swojego gabinetu i poświęcił nam trzy, może cztery minuty. Wytłumaczył, jakie leczenie spróbuje zastosować. Uprzedził, że może ono nie pomóc. Powiedział to jednak w taki sposób, że dało nam to siłę do walki i nadzieję. Wziął moją mamę za rękę i spokojnie, patrząc w oczy powiedział: - Pani Elżbieto, wie pani, jaką ma pani chorobę. I wie pani, że jej wyleczyć się nie da. Zrobię jednak wszystko, co w mojej mocy, by pani to życie przedłużyć…
Dziękuję, Panie doktorze, za te słowa. Wciąż pamiętam, choć właśnie mija 12 lat od śmierci mojej mamy.
Katarzyna Malinowska-Olczyk