Pojęcie „empatii” wywodzi się z greckiego słowa empátheia, które jest połączeniem dwóch terminów: em, czyli „w” oraz pathos, czyli uczucie. Uwaga - nie dowolne uczucie, ale uczucie wzniosłe, nacechowane zwykle smutkiem i cierpieniem, związane z tragizmem
Rzec można, że pathos to cierpienie powiązane ze wzniosłością. Takie wzniosłe uczucie prowadzi w tragedii greckiej do katharsis, czyli do duchowego oczyszczenia (warto zauważyć, że coś podobnego występuje nie tylko w tragedii greckiej, ale i w chrześcijaństwie: oto Syn Boga, który cierpiał, aby uratować ludzkość. Chrześcijaństwo „żywi się” empatią wobec tego nadzwyczaj wzniosłego cierpienia, co prowadzi do oczyszczenia (katharsis). To wczuwanie powtarza się w roku liturgicznym, stopniowo narastając i kulminując się w „Drodze Krzyżowej” i wielkanocnym czytaniu o śmierci Jezusa). Wniknięcie zatem (owo „em” w empátheii) w takie wzniosłe cierpienie rodzi uszlachetniającą przemianę duchową. W samej więc etymologii - źródłosłowiu „empatii” - odkrywamy niezwykłą „gęstwinę treści”. Powtórzmy: współczucie w cierpieniu, powiązane ze wzniosłością, prowadzące do oczyszczenia.
Do nauki pojęcie to wkroczyło stosunkowo późno; w XIX wieku było używane przez niemieckich estetyków jako Einfühlung, na początku XX wieku zaczęli się nim posługiwać również psychologowie i w tej odmianie trafiło do angielskiego; psycholog Edward Titchener - na kilka lat przed pierwszą wojną światową - przetłumaczył Einfühlung jako empathy. I owo empathy stało się podstawą ukucia polskiego terminu „empatia”. Termin ten odbył zatem długą wędrówkę; rozpoczął ją w Grecji, przeniósł się następnie do niemieckiego, stamtąd trafił do angielskiego, z angielskiego zaś do polskiego. Zrobił też zawrotną karierą; nie tylko stał się w nauce terminem interdyscyplinarnym, ale też wkroczył do języka potocznego i do publicystyki. Można nawet odnieść wrażenie, że empatia bywa traktowana (zwłaszcza w publicystyce) jako panaceum na wszelkie dolegliwości naszych czasów, a w każdym razie jako główny lek. Można też odnieść wrażenie, że mówi się o niej tak dużo, właśnie dlatego, że jej brakuje (jakby samo mówienie, niczym zaklęcie, miało ją powołać do życia). Tym problemem zajmę się jednak w ostatniej części pracy. Owa popularność „empatii” spowodowała, że namnożyło się jej definicji i odmian. Chciałbym się ograniczyć do głównego - moim zdaniem - podziału.
Empatię można mianowicie podzielić na poznawczą i emocjonalną. W tej pierwszej wnikamy w świat wyobrażeń i poglądów innego człowieka, próbujemy spojrzeć na świat „jego oczami”, próbujemy „zasymulować w sobie” jego światopogląd; może to zresztą dotyczyć nie tylko innego człowieka, ale też wizji świata zawartej w innej kulturze. Kiedy zaś spoglądamy na świat oczami innego człowieka (lub innej kultury) - czyli udatnie ćwiczymy ten rodzaj empatii - nasz punkt widzenia przestaje być absolutny; potrafimy się niejako zrelatywizować (Odnotujmy na marginesie, że nasza cywilizacja jest chyba jedyną, która wydała ze swego łona radykalnych krytyków. Jest to zatem cywilizacja, która potrafi spojrzeć na siebie krytycznie, niejako z zewnątrz; posiada więc w swoich zasobach „empatię poznawczą” wobec innych cywilizacji. Ów krytycyzm w pewnej dawce jest niewątpliwie zdrowy, służy bowiem naprawie i rozwojowi. Kiedy jednak przeradza się w krytycyzm radykalny, totalny, staje się szkodliwy. Cywilizacja sama produkuje wtedy bowiem swoich fanatycznych przeciwników). To z kolei prowadzi nas do pojęcia „tolerancji”, które - podobnie jak empatia i nierzadko w powiązaniu z nią - robi obecnie zawrotną karierę. Kiedy bowiem, powtórzmy, potrafimy spojrzeć na świat oczami innego człowieka lub innej kultury, nasz punkt widzenia przestaje być ostateczny, bezdyskusyjny; stajemy się przeto mniej zadufani w sobie, bardziej otwarci. Skłonni nie tylko wytrzymać, ścierpieć (łacińskie tolerare) inny punkt widzenia (tak zwana „tolerancja negatywna”), ale też polubić go, chronić; cieszyć się różnorodnością światopoglądów, kultur i religii w ludzkim świecie (tak zwana „tolerancja pozytywna”). Zauważmy jednak ku przestrodze - mimo że tolerancja, owa siostra empatii poznawczej, nie jest tematem tej rozprawki - że kiedy staje się ona skrajna, a przeto pozbawiona granic, prowadzi do utraty kształtów przez podmiot (człowiek opanowany ideą bezgranicznej tolerancji traci kręgosłup moralny i estetyczny, zaczyna przypominać kameleona bądź Zeliga). Co więcej, prowadzi do znieczulicy. Taki ktoś toleruje wszystko, zwalcza tylko przeciwników tolerowania wszystkiego, a zatem przeciwników jakichkolwiek hierarchii ideałów, światopoglądów, kultur, kultów. Jeśli zaś uznać, że nie wszystkie ideały są sobie równe (nazizm i komunizm to też były ideały), że nie wszystkie światopoglądy są równie trafne (wspomnijmy choćby światopoglądy oparte na geocentryzmie), że nie wszystkie kultury są równie kulturalne (weźmy choćby barbarzyński stosunek Spartan do słabych i kalekich noworodków), że nie wszystkie kulty są godne pochwały (weźmy choćby kult Balla nakazujący składać w ofierze bogu pierworodne dzieci), to uparte odrzucanie rozróżniania i tworzenia hierarchii, powoduje rodzaj „ślepoty na zło” i skutkuje znieczulicą (główny argument: „dla nich to jest dobre, piękne i prawdziwe”, „nie mamy więc prawa oceniać, a tym bardziej się wtrącać”). Tolerancji nie należy zatem zaliczać do wartości absolutnych (im jej więcej, tym lepiej), ale do wartości podpadających pod arystotelesowską kategorię „złotego środka”: za mało źle i za dużo niedobrze.
Wróćmy jednak do głównego wątku. Omówiliśmy empatię poznawczą. Czas teraz zająć się empatią emocjonalną. Polega ona na wczuciu się w emocje, uczucia innego człowieka; na „zasymulowaniu w sobie” jego czucia, a nie poglądów. Jest ona bliska etymologicznemu sensowi tego słowa i od tej pory nią się będziemy zajmowali (ona to bowiem jest szczególnie istotna w pracy lekarza i w etosie lekarskim). Owa empatia jest - rzec można - zwieńczeniem pewnej specyficznej ludzkiej umiejętności (a jeśli ktoś woli bardziej tradycyjne określenie - cechą natury ludzkiej). Skoro mowa o zwieńczeniu, należy pokazać gradację, czyli też niższe stopnie. Wyobraźmy więc sobie następujące „poziomy czucia” wobec - na przykład - bezdomnego.
· Smutno mi, kiedy o nim myślę.
· Żal mi go.
· Współczuję mu.
· Współodczuwam z nim.
· Mam wobec niego empatię.
Mamy tu do czynienia z przejściem od uczuć pasywnych („smutno mi, kiedy o nim myślę”, „żal mi go”), przez pewien ślad aktywności (o tyle, o ile „współczuję mu” różni się od „żal mi go”), do uczuć aktywnych (dwa ostatnie). Z tym że „współodczuwam z nim” jest uczuciem spontanicznym (spontanicznie wnikam w jego wnętrze), natomiast „mam wobec niego empatię” cechuje aktywne, świadome, „intencjonalne” wniknięcie we wnętrze bliźniego. I tutaj niespodzianka, skoro jest świadome, nie musi być powiązane z życzliwością. Jest rodzajem techniki, świadomej działalności i świadomej umiejętności. W przypadku bezdomnego, człowiek obdarzony empatią, ale nie sympatią, mógłby chyba - bez popadania w sprzeczność - powiedzieć: „Potrafię postawić się w jego sytuacji, ale mi go nie żal”. Może bowiem wyobrazić sobie, jak czuje się bezdomny, ale uznać, że „sam jest sobie winien” i nie odczuwać żalu; przeciwnie, odczuwać satysfakcję: „dobrze mu tak!”. Pomijam tutaj moralną trafność takich konstatacji. Chciałbym przejść teraz do sprawy kluczowej, jeśli idzie o pojęcie empatii emocjonalnej. Pragnę przedstawić wykres, który wydaje mi się - mówiąc nieskromnie - moim wkładem w tę problematykę.
Skoro empatia jest aktywnym i świadomym wnikaniem w uczucia innego człowieka, i skoro nie musi być - w związku z tym - „automatycznie” powiązana z życzliwością, można odróżnić empatię wrogą, powiązaną z niechęcią do tego, w uczucia którego wnikamy i empatię życzliwą, powiązaną z sympatią do tego, w uczucia którego wnikamy. Mamy tu zresztą pewne kontinuum, od empatii nienawistnej, przez wrogą, nieżyczliwą, do życzliwej i miłosnej. Tę pierwszą, dla uproszczenia, będę nazywał empatią negatywną, tą drugą zaś empatią pozytywną (uwzględniając również nasilenie tej „negatywności” i pozytywności”). Co więcej, uczucia innego człowieka mogą być związane z jakimś powodzeniem w życiu - wtedy uczuciem, w które wnikamy, jest radość - oraz związane z jakimś niepowodzeniem w życiu; wtedy uczuciem, w które wnikamy jest smutek, cierpienie. Mamy więc kolejne kontinuum; od euforii, przez radość, zadowolenie, do smutku, cierpienia i rozpaczy. Kiedy nałożymy na siebie te dwa kontinua, wychodzi nam wspomniany wykres. Oto on.
Empatia jest relacją. Warunkiem zaistnienia empatii jest zatem podwójność (do empatii, jak do tanga, „trzeba dwojga”; czującego i współodczuwającego). Stąd ów dwoisty „układ współrzędnych”. Oś pionowa to czujący, oś pozioma to współodczuwający. Im niżej na osi pionowej, tym większy smutek, rozpacz; punkt zero to brak uczuć; powyżej punktu zero - zadowolenie, radość (im wyżej, tym większa). Rozkład wartości na osi poziomej jest bardziej skomplikowany, odpowiada bowiem iloczynowi poziomu empatii oraz poziomu sympatii bądź antypatii. Chciałem w ten sposób uwzględnić nie tylko poziom antypatii bądź sympatii (im dalej w lewo, tym większa niechęć, aż do „zapiekłej nienawiści”; punkt zero, to brak uczuć; im dalej w prawo, tym większa sympatia, aż do „euforycznej miłości”), ale też poziom - szczególnie nas tu interesującej - empatii; albowiem, co oczywiste, ludzie różnią się zdolnością - czy też umiejętnością - wnikania w uczucia innego człowieka. Im zatem silniejsze uczucie („dodatnie” lub „ujemne”) i im większa empatia, tym większy iloczyn i tym miejsce bardziej oddalone na prawo od zera (w przypadku uczucia „dodatniego”) lub na lewo od zera (w przypadku uczucia „ujemnego”). W tle zawarta jest tu prosta intuicja, że ktoś bardzo życzliwy o małej empatii i ktoś umiarkowanie życzliwy o wysokiej empatii są skłonni do podobnych zachowań (na przykład, pomijając inne okoliczności, do ofiarowania żebrakowi jednakowej jałmużny). Skoro mamy do czynienia z iloczynem, poziom zero to nie tylko brak emocji, ale też brak zdolności do empatii, albo zarazem jedno i drugie (mnożenie przez zero daje zero). W punkcie zero znajdują się więc zapewne wszystkie zwierzęta (brak zdolności do empatii) oraz ewentualne cyborgi (brak uczuć).
Jacek Breczko
Ciąg dalszy artykułu w następnym wydaniu „Medyka Białostockiego”