Tak wyglądał wieczór, w którym odbyła się moja pierwsza reanimacja. Było cicho i spokojnie, tylko w jednej sali kłębiłam się z lekarzami i pielęgniarkami zaraz po tym, jak zrobiłam sprint goniąc doktora anestezjologa, który mógłby być moim ojcem.
Było cicho i spokojnie, a ja patrzyłam jak dusza ulatuje z ciała. Znowu. Słyszałam trzask żeber, czułam, jak mostek coraz bardziej zapada się pod moim naciskiem. Widziałam najszybszą intubację świata, widziałam wahanie w oczach lekarza prowadzącego i reanimujących- kończymy? Dajemy odejść? Widziałam łzy w oczach personelu, kiedy pacjent zaczął ukazywać znamiona śmierci.
Po reanimacji zostały mi odciski na palcach od uciskania worka „ambu”. Pewnie na scrubsie została mi krew, nie wiem, nie patrzyłam.
Wracałam do domu z płaczem, ale nie dlatego, że umarł człowiek. Dlatego, że nie wiedziałam, jak się zachować. W trakcie najdłuższych minut mojego życia przekazywałam adrenalinę, podpinałam sprzęty do prądu, zmieniałam spoconych lekarzy w resuscytacji. Ale po wszystkim- nie wiedziałam, co czuć i co myśleć.
Wracałam do domu i powtarzałam sobie „to nie mój pacjent, to nie mój pacjent”. A gdyby był mój? Czy można się modlić za zmarłych pacjentów?
#medycyna
Wiktoria Izdebska, studenka 5 roku kierunku lerkarskiego