Uniwersytet Medyczny w Białymstoku. Wynalazki w cale nie są atrakcyjne – prof. Waldemar Kuczyński.
  • Ostatnia zmiana 09.02.2018 przez Medyk Białostocki

    Wynalazki w cale nie są atrakcyjne – prof. Waldemar Kuczyński

    Prof. Waldemar Kuczyński był członkiem zespołu prof. Mariana Szamatowicza, który jako pierwszy w Polsce dokonał zapłodnienia metodą in vitro. Po 30 latach od tego wydarzenia nadal zajmuje się pionierskim podejściem do nauki. Z tym że stara się łączyć ją z biznesem.

    Poziom zaawansowania badań jest niesamowicie wysoki. Nadal można marzyć o pojedynczych złotych strzałach, ale to jest szalenie trudne. Prawda jest taka, że nawet jak masz dobry pomysł, to pewnie nie będzie cię stać na jego aplikację

     

    Przedsiębiorcą został, kiedy nie udało się mu zrealizować własnych pomysłów na szpitalnym etacie. Tak powstał Kriobank. Początkowo był to bank nasienia. Dziś to renomowana klinika zajmująca się leczeniem niepłodności. Dodatkowo jest współwłaścicielem w spółce LSA, która zajmuje się przetwarzaniem popiołów z elektrociepłowni na kruszywo budowlane. To unikalna ekotechnologia nagrodzona mnóstwem nagród. Na co dzień jest lekarzem, chirurgiem ginekologicznym i naukowcem, który skomercjalizował jeden patent. Prywatnie mąż, tata i dziadek, miłośnik wędkowania.

     

    Wojciech Więcko, Katarzyna Malinowska-Olczyk: Ile lat temu otworzył pan Kriobank?

    Prof. Waldemar Kuczyński: - 27.

    Miał Pan obawy otwierając firmę?

    - To było chyba w 1989 r., to były złote czasy dla biznesu. Rynek był nienasycony. Istniały przestrzenie, które nie były zagospodarowane. Wystarczyło mieć pomysł, odnaleźć w nim potrzebę rynku i można było działać. Był dobry klimat międzynarodowy. Po przemianach solidarnościowych wszyscy chcieli pomagać Polakom. Pierwszą firmę wyposażyłem niejako z darów. Wtedy nie było środków unijnych.

    Był Pan wtedy doktorem, nie było obawy, że zaprzepaści Pan karierę naukową?

    - Ja cały czas byłem na etacie w szpitalu. Firma była tylko dodatkiem. Zresztą wtedy nie miałem jakiejś świadomości biznesowej. Nie przypuszczałem, że to będzie wielki biznes. Przecież zanim powstał Kriobank, to to samo (bank nasienia) chciałem robić na bazie uczelni i szpitala. Miałem nawet potrzebne zgody i pozwolenia. Trzy razy uruchamiałem przedsięwzięcie i za każdym razem się nie udawało.

    To jakim cudem udało się „prywaciarzowi”?

    - Bo nie musiałem korzystać ze wszystkich formalnych ścieżek szpitalno-uczelnianych. Tamte niepowodzenia nie brały się z błędów w procedurach, czy z powodu sprzętu. To były absolutnie proste sprawy. Ktoś zapomniał zamówić ciekłego azotu, albo była sobota i nikt go nie dolał do zamrażarek. Ja naprawdę miałem świadomość, że potrafię to zrobić, i że byli chętni na tę usługę. Dlatego zacząłem robić to sam. To był rok 1989. Było już in vitro, ale to w wersji klasycznej, które nie rozwiązuje problemu niepłodności męskiej. A jedną z metod stosowaną w tej terapii jest krioprezerwacja nasienia i udostępnianie nasienia dawców. W tamtych czasach nie było w Polsce żadnych regulacji prawnych na ten temat, nie było żadnych zaleceń. Ja skorzystałem z opracowań francuskich i przeniosłem ich schematy do siebie. Jak to zacząłem robić, to nikt się nie sprzeciwiał. Pomagałem wszystkim.

    Ile osób teraz pracuje w Kriobanku? 

    - Około 30.

    To już takie średnie przedsiębiorstwo.

    - Mamy już swoją markę i renomę w kraju, ale też w Europie. Nasi pacjenci przyjeżdżają do nas naprawdę z daleka. Teraz, już jako przedsiębiorca, mogę trochę zwolnić, bo firmę powoli przejmuje moja córka. Jest świetnie wykształcona i wyszkolona. Mogę pojechać sobie na ryby, albo kongres naukowy i nie boję się, co się stanie w firmie. Zespół jest tak zgrany i wyszkolony, że potrafi robić wszystko jak trzeba. Choć nadzór właścicielski jest potrzebny. Medycyna jest jednak specyficzną branżą. Tu pacjent często przyjeżdża do określonego lekarza. Mogę wyjechać, ale muszę to wcześniej zaplanować w kalendarzu przyjęć pacjentów. Firma pracuje siedem dni w tygodniu, tak więc nie zawsze da się wszystko tak łatwo pogodzić.   

    A czy da się pogodzić pracę na etacie w szpitalu, pracę naukową i akademicką oraz prowadzenie firmy?

    - Można, ale koszty są bardzo duże. Zwłaszcza te rodzinne. Mnie do tego wysiłku zmusiła sytuacja rodzinna. Zachorował mi syn i potrzebne były środki na jego leczenie. Pewnie gdyby nie to, to Kriobank nie wyglądałby tak jak dziś. Nie zdecydowałbym się na takie wyzwanie i ogrom pracy. Ja naprawdę chciałem być typowym lekarzem, naukowcem i wykładowcą akademickim. To mi dawało ogromną satysfakcję.

    A zastanawia się Pan czasami, co by było, gdyby zajął się Pan tylko firmą? Zostawia Pan etat i działa tylko w biznesie.

    - Nikt nie wie, co by było, gdyby... Usamodzielnienie się i oderwanie się od etatu daje większe możliwości biznesowe. Zwyczajnie masz więcej czasu. Wszystko zależy od charakteru człowieka. Jeżeli nie masz wewnętrznego ciągu, swoistej presji na rozwój czy ciekawości, nie masz szansy na uzyskanie znaczącego sukcesu, który będzie ponad standardami twojej profesji czy zainteresowań. Musisz mieć w sobie coś takiego, co pcha cię do przodu. Każdy ma coś takiego w sobie, tylko nie każdy odważy się pójść za tym wewnętrznym głosem. Rozumiem to, bo jak zaczynasz, to nigdy nie wiesz, jak to się skończy, gdzie się to zatrzyma. Osiągasz jakiś próg, a wtedy okazuje się, że nagle pojawia się kolejny cel do osiągnięcia. I tak to nabiera rozpędu.

    Czy naukowiec może zarobić na swojej wiedzy, na tym, nad czym pracuje w laboratorium, na tym, co ma w swojej głowie?

    - Jest kilka poziomów tego, co się rozumie przez słowo biznes. W przypadku lekarzy, niekoniecznie naukowców, to

    Nasze odkrycie zrodziło się z rozmów przy kawie, a czasem przy whisky. Dopiero potem sprawdzać nasze ustalenia w laboratoriach

    oni mają teraz czas koniunktury. Jak ktoś ma swoją prywatną praktykę, to ma przecież jakiś small biznes. Poza tym można dorabiać w różnych placówkach, brać dyżury. Tych możliwości jest dużo. Dużo pracując, można naprawdę dużo zarobić. Obserwuję to trochę z boku i widzę, jaki jest pęd za pieniędzmi. Widzę też, jakie koszty ponoszą te osoby. Komplikują się sprawy rodzinne, albo rozwój zawodowy jest zaburzony.

    Ale czy na czystej nauce da się zarobić?

    - Na pewno można. Mówimy tu o ludziach z otwartymi głowami, którzy są w stanie patentować i jednocześnie stać ich na długotrwałe utrzymywanie tej bardzo kosztownej ochrony. Dla przykładu podam firmę Merck. Kojarzy się ona głównie z rozwojem leków. Jednak główne przychody firmy pochodzą z wynalazku, który został opracowany w latach 20. poprzedniego wieku. To technologia produkcji ciekłych kryształów. Współcześnie są one w każdym smartfonie, laptopie czy telewizorze. Wymyślono to dawno temu, ale dopiero teraz zaistniała możliwość aplikacji tego odkrycia. Koszty ochrony patentu trzeba było więc ponosić przez prawie 80 lat.

    Czasami patenty są czysto intelektualnym osiągnięciem. Sukces firmy Tetra Pak wziął się z tego, że ktoś pomyślał i stwierdził, że lepiej przewozić płyny w kartonowych, kwadratowych pudełkach niż w szklanych okrągłych butelkach. Zwyczajnie lepiej wykorzystuje się przestrzeń ładunkową.

    W medycynie, czy naukach podstawowych, trudno teraz o przełomowe osiągnięcia. Poziom zaawansowania badań jest niesamowicie wysoki. Oczywiście nadal można marzyć o pojedynczych złotych strzałach, ale to jest szalenie trudne. Prawda jest taka, że nawet jak masz dobry pomysł, opatentujesz go, to pewnie nie będzie cię stać na jego aplikację. Koszty badań są przerażające.

    Profesorowie Anna i Krzysztof Bielawscy, którzy na UMB zajmują się poszukiwaniem substancji mogących być przyszłymi lekami na raka, mówią, że w zasadzie pomysł to najtańsza sprawa. Problemem są dopiero koszty kolejnych potrzebnych badań.

    - Gdzieś czytałem opracowanie, że wprowadzenie nowego leku na rynek światowy to koszt ok. dwóch miliardów dolarów. Począwszy od pomysłu, przez serię badań klinicznych i potem prace produktowe. Powiem szczerze, że uśmiecham się, kiedy słyszę informację, że powstał w Polsce lek, który może być cudownym środkiem na jakaś chorobę. Dziennikarze czasami są bardzo niefrasobliwi w przedstawianiu informacji.

    To też potwierdzają profesorowie Bielawscy. Mówią, że na rynku do kupienia jest naprawdę bardzo dużo takich opracowań, patentów czy samych pomysłów na nowe leki. Niektóre są nawet po serii wstępnych badań. 

    - Dokładnie. Z tej całej liczby może jeden promil, może setna część procenta ma szansę na komercjalizację. Wszystko dlatego, że biznes nie chce ponosić ryzyka i kosztów dalszych badań. Woli kupić coś prawie gotowego. Dlatego zastanawiam się, czy przy tak kruchym budżetowaniu nauki w Polsce jest szansa na skuteczne przeprowadzenie pomysłu od fazy badań, patentowania, kolejnych badań, aż do wprowadzenia produktu na rynek. Moim zdaniem szansa jest znikoma.

    To może nie warto inwestować w naukę?

    - Rozwój nauki opiera się na zaspakajaniu indywidualnych aspiracji i dążeń naukowców. Zwłaszcza ludzie w młodym wieku mają to do siebie, że odważnie marzą i mówią „Nobel jest na wyciągniecie ręki”. Praktyka pokazuje, że tak nie jest. Każdy liczy przecież, że mu się uda. Że będzie miał złoty strzał. Tylko trzeba sobie jasno powiedzieć, że w warunkach polskich nikt nie będzie w stanie takiego projektu doprowadzić do końca. Nie będzie nikogo na to stać. Dlatego od razu warto założyć, że sprzeda się ten pomysł na wczesnym etapie.

    Panu udało się skomercjalizować swój patent.

    - Tak, jeden. Mam z tego głównie satysfakcję, bo zarobiłem na tym nie tyle, ile na początku zakładałem. Miałem o tyle prościej, że chodziło o nowe zastosowanie leku, który był już na rynku. Z zespołem opracowaliśmy sposób wykorzystania antagonistów receptora oksycytonowego w zwiększeniu skuteczności leczenia w metodzie zapłodnienia pozaustrojowego. Przed tym lek ten był stosowany tylko do hamowania porodu przedwczesnego. Zrobiliśmy badania podstawowe badania toksykologiczne i embriologiczne, potem kolejne, tym razem kliniczne, opatentowaliśmy wszystko i sprzedaliśmy konsorcjum, które produkowało lek. Minęło już od tego momentu 15 lat, a nasza metoda leczenia jest już standardem medycznym.

    Jak doszło do tego odkrycia?

    - Wszystko zaczęło się od rozmów przy kawie, czasem przy whisky. W laboratoriach prof. Tadeusza Laudańskiego pracowano nad czynnością skurczową macicy ciężarnej i badano leki właśnie z tej grupy. Ja pracowałem w innej dyscyplinie, zajmowałem się zapłodnieniem pozaustrojowym i uwarunkowaniami efektywnego transferu zarodków do macicy.  Jednym z podstawowych problemów była samoistna i indukowana czynność skurczowa macicy nie ciężarnej, co skutkowało wydaleniem zarodków z macicy.  Podczas sympozjum naukowego w Białowieży spotkałem się, właśnie przy whisky, z dr Piotrem Pierzyńskim i zaproponowałem mu współpracę przy rozwiązaniu tego problemu. Zajęło nam to około 2 lat, ale w końcu  udało się.

    Kto zrobił pierwszy krok do komercjalizacji, wy czy firma?

    - My się zgłosiliśmy do nich. Mieliśmy badania, patent, lek był już na rynku. Wydawało się, że będzie to prosta sprawa.

    Jak wyglądały negocjacje z firmą?

    - Dramatycznie. Duże firmy wychodzą z pozycji siły i potrafią cię przeczołgać, jak chcą. Przecież my inwestowaliśmy w to odkrycie prywatne pieniądze. Paten światowy kosztował wtedy 60 tys. dolarów. Nie mieliśmy całej tej kwoty, płaciliśmy w ratach. Brakowało nam na ostatnią, dlatego było ryzyko, że stracimy ochronę patentową. Firma przetrzymała nas dosłownie na godziny przed jej wygaśnięciem. W efekcie zapłacili dużo mniej niż wyjściowo im proponowaliśmy.

    Naukowcy w pojedynkę czy nawet jako zespoły są bardzo słabi. Nie wiem, jak to teraz. W tamtych czasach my nie mieliśmy doświadczenia biznesowego, umiejętności negocjacji czy wsparcia.

    Czy coś jeszcze próbował Pan potem komercjalizować?

    - W innym przedsięwzięciu, w którym uczestniczę (spółka LSA) zajmujemy się przetwarzaniem popiołów z elektrociepłowni w lekkie kruszywa spiekane (Certyd). Coś podobnego do keramzytu, ale lepsze, bardzo twarde, lekkie, odporne na temperatury, wodę itd. Prace nad nim trwają już ponad 15 lat. I choć wydaje się nam, że już jesteśmy blisko sukcesu, to jednak ciągle los nie jest jeszcze przesądzony. Mamy kilkanaście patentów, dotyczących procesów i urządzeń, obejmujących Europę , Azję, USA, Australię, również takie o zasięgu światowym. To są olbrzymie koszty ich zdobycia i utrzymania. W chwili obecnej obserwujemy olbrzymie zainteresowanie inwestorów z USA, Chin, Europy i wydaje się, że jesteśmy już bardzo blisko sfinalizowania transakcji sprzedaży technologii produkcji naszego kruszywa Certyd. Jednak inwestorzy czują swoją przewagę, dlatego negocjują tak, by gros kosztów i ryzyka ponosił wynalazca. Czekają na moment, kiedy odkrywca nie ma już z czego inwestować w swój pomysł i próbują go kupić za możliwie najmniejsze pieniądze. Sam wynalazek rzadko kiedy jest atrakcyjnym towarem. To tylko część składowa większego założenia. Niewielu chce ryzykować kupując fragment czegoś i liczyć na to, że się uda na tym zarobić. Lepiej wziąć coś prawie gotowego. Przecież 75-80 proc. przedsięwzięć typu start-up w ogóle nie osiąga zakładanych celów.

    Przykład Certydu pokazuje jednak, że kiedy działa się konsekwentnie i rozwija swój pomysł, to szansa na sukces jest większa. Certyd już dawno wyszedł tylko ze sfery pomysłu. Mamy działającą fabrykę kruszywa, to produkt dostępny na rynku. Zupełnie inaczej rozmawia się teraz z inwestorem, kiedy może on wszystko zobaczyć i dotknąć. Niemniej to bardzo kosztowny wariant. Często jest jednak tak, że na wczesnym etapie rozwoju zaczyna brakować pieniędzy na kontynuację pomysłu i wtedy można zostać samemu z pomysłem i wydanymi pieniędzmi, a często z długami.

    Jak Pan reaguje na biznesowe porażki, złe decyzje?

    - Staram się kierować zdrowym rozsądkiem. Choć prowadząc firmę zawsze trzeba ryzykować, bo zawsze może się coś nie udać. Ważne jest, żeby nie przekroczyć tej linii, kiedy niepowodzenie położy całe przedsięwzięcie. Kiedyś chciałem rozbudować siedzibę Kriobanku. Coś mnie tknęło, żeby tego nie robić. Historia pokazała, że była to bardzo dobra decyzja. Zwyczajnie bym przeinwestował. Oczywiście, że podjąłem też złe decyzje i na nich straciłem. Jednak nie tyle, żeby to zachwiało całością mojego przedsięwzięcia. Znam wiele przykładów, kiedy ludzie zachłystują się pierwszymi sukcesami i zarobionymi pierwszymi dużymi pieniędzmi. Biorą wtedy dotacje na inwestycje, a kiedy im te biznesy nie wypalają, to zostają z olbrzymimi zobowiązaniami. To zachłyśnięcie się sukcesem, powoduje, że ludzie zbyt szybko wypływają na głęboką wodę. Potem trudno im utrzymać głowę na powierzchni.

    Rozmawiali: Wojciech Więcko i Katarzyna Malinowska-Olczyk

  • 70 LAT UMB            Logotyp Młody Medyk.