Pierwszy rektor AMB prof. Tadeusz Kielanowski początkowo nie był zwolennikiem powstania uczelni medycznej w Białymstoku. Wszystko zmienił spacer po Puszczy Knyszyńskiej w okolicach Supraśla
Celem „Europejskiego Dnia Dziedzictwa Akademickiego” jest uchronienie od zapomnienia wydarzeń i ludzi, którzy w ubiegłych latach tworzyli i działali w uczelniach akademickich, i zachowanie ich osobowości i dokonań w autentycznych horyzontach, które są jeszcze możliwe. Po drugiej wojnie światowej dosłownie z niczego budowali ośrodki akademickie, doprowadzili do ich niebywałego rozwoju, niemającego sobie równego w przeszłości.
Z tej okazji odbyło się prymarne spotkanie władz UMB w osobach rektora prof. Jacka Niklińskiego i dziekan prof. Iriny Kowalskiej, z nielicznymi już seniorami naszej uczelni. Wygłoszono szereg referatów obrazujących jej ogromny dorobek na przestrzeni minionych 65 lat. Piszący te słowa prof. nadzw. dr. hab. Jan Pietruski w „Zakulisowych wspomnieniach” przypomniał przełomowy [dla obecnego UMB - red.] rok 1949, gdy wobec utraty uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie (USB) i Jana Kazimierza we Lwowie (UJK), dojrzewała konieczność powołania uczelni medycznej we wschodniej Polsce. Brak bowiem lekarzy był dotkliwy. Jeżeli przypomnimy sobie, że wielu lekarzy nie przeżyło wojny, że wobec zamkniętych polskich uniwersytetów nie było narybku, że wielu zginęło, zamordowano ich w obozach koncentracyjnych, w Katyniu, wywieziono na Sybir i wreszcie skutkiem naturalnego odejścia - konieczność stworzenia wyższej uczelni z wydziałem lekarskim była oczywista.
Dziś, gdy nasz Uniwersytet Medyczny znajduje się w czołówce krajowych uczelni medycznych, niewielu tylko zdaje sobie sprawę nie tylko z kolosalnych trudności jego powstania, ale także sceptycznych, lecz wpływowych głosów, że powstanie Akademii Medycznej nie jest potrzebne. Także lokalizacja przyszłej uczelni w Białymstoku, wcale nie była oczywista. Poważnym, właściwie jedynym atutem Białegostoku, było położenie miasta na pustkowiu naukowym kraju. Białystok nie miał podstawowej infrastruktury, absolutnie niezbędnej dla wyższej uczelni. Miasto było zniszczone, w części spalone, wyludnione, nie miało gazu, nie miało standardów elektryczności i wody, żadnych pomieszczeń niezbędnych do tak specyficznego wydziału, jak medycyna, nie mówiąc już o wyposażeniu, które nie istniało. Nie miało też kadry nauczającej, jak również niezbędnej obsady administracyjnej.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, znalazł się „architekt” przedsięwzięcia, wychowanek Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, urzędujący rektor UMCS w Lublinie, przedwojenny prezes stowarzyszenia studentów „Bratniak”, prof. Tadeusz Kielanowski. Urodził się we Lwowie w lekarskiej rodzinie po mieczu i po kądzieli we wrześniu 1905 roku. Był młodszym bratem mojej matki. Odnalazł go w Lublinie na początku 1949 r. dr Jerzy Sztachelski, ówczesny minister zdrowia, absolwent wydziału lekarskiego USB, który zdawał sobie doskonale sprawę z potrzeby powstania nowej uczelni medycznej we wschodniej Polsce. Wielką, nieocenioną pomocą od samego początku był kierownik wydziału zdrowia prof. Witold Stasiewicz, również wychowanek USB. Pełen entuzjazmu, pokonywał przeszkody, tworzone przez wpływowe osobistości, niezdające sobie sprawy z tego, czym dla miasta i kraju jest wyższa uczelnia.
Ogromne, niełatwe do opisania trudności, wbrew opiniom sceptyków pokonywał pierwszy rektor prof. Tadeusz Kielanowski. Po opuszczeniu Lwowa, mieszkaliśmy w Lublinie, gdzie znajdowało się nasze nowe rodzinne pied-à-terre. Wielokrotnie w 1949 roku przyjeżdżałem razem z prof. Kielanowskim do Białegostoku, słuchając rozmów, wymiany zdań na wszelkie tematy związane z budową nowej wyższej uczelni. Wracaliśmy do Lublina w nastrojach minorowych, aby po kilku dniach znów mknąć rektorskim citroenem do Białegostoku. Po kolejnym wyjeździe, z przemyślanym planem twórczym akademii, prof. Kielanowski postanowił zawiadomić ministra Sztachelskiego, że nie może się tego podjąć.
Szczerze zmartwiony Stasiewicz, zaproponował Kielanowskiemu pożegnalną wycieczkę do Supraśla. W połowie drogi, urzeczony wiosennym urokiem Puszczy Knyszyńskiej, która przypominała mu okolice Lwowa, wzruszony, z bijącym sercem, poprosił o zatrzymanie samochodu i zagłębił się w kniei. Wrócił po kwadransie, uśmiechnięty, zapewniając prof. Stasiewicza słowami: „budujemy akademię”…
Po kilku dniach i telefonicznej informacji ministra o rezygnacji, doszło w Warszawie do spotkania. W wyniku długotrwałych rozmów i obustronnego zrozumienia, w których oczywiście nie mogłem uczestniczyć, ale znam je z pierwszej ręki, osiągnięto kompromisowe porozumienie, które cytuję in extenso: „Pan nie może mi tego zrobić! Jeśli pan się tego nie podejmie, nikt nie utworzy akademii medycznej w Białymstoku...”. Po kilku dniach i kolejnym spotkaniu, doszło jednak do gentleman agreement. Minister Sztachelski obiecał wszelką pomoc, jakiej będzie potrzebował Kielanowski. Gdy piszę te słowa, myślę, że Sztachelski świadomie, ex ante przekraczał swoje możliwości.
Po przeniesieniu się rektora Kielanowskiego do Białegostoku, wyłoniły się realia: rekrutacja, powołanie dziekana, uruchomienie dziekanatu, weryfikacja kandydatów, którym wojna przerwała studia, a dokumentacja zaginęła, przygotowanie programu pierwszego roku, angażowanie nieznanych jeszcze organizatorów i kierowników zakładów, mieszkań dla nich, poszukiwanie pomieszczeń na realizowanie programu I roku studiów, mieszkań dla studentów, wyżywienie. Jeździł po kraju, odnajdując w środowiskach akademickich swoich dawnych kolegów. Także współpracowników z Lublina. Proponował, zachęcał, angażował.
Pierwsza historyczna inauguracja była skromna, ale wyjątkowo uroczysta. Nie wszyscy zdawali sobie sprawę z jej doniosłości. Smutnym przykładem zawiedzionych przeciwników akademii, byli pobici na Plantach studenci, noszący z chlubą bordowe czapki akademickie ze złotym Eskulapem. W tamtych czasach przyjeżdżałem często do Białegostoku i razem z rektorem Kielanowskim, wczesnym rankiem chodziliśmy śledzić postępy w odbudowie pałacu, budowie budynków zakładów teoretycznych i akademika. Doglądał wszystkiego; czy roboty idą zgodnie z planem, wyłapywał bez pardonu niedbałości czy partactwo. Sprawdzał ściany, podłogi, okna, drzwi, instalacje pod kątem przyszłych potrzeb, także wejścia i wyjścia, kuchnie i stołówkę, nie wyłączając sali gimnastycznej w akademiku. Podobnie w domu akademickim, gdzie przewidział pływalnie dla studentów. Niestety jej budowa została przeniesiona na późniejsze lata. Do dziś studenci jej nie mają. Chwalił robotników i nigdy nie ganił, często mi powtarzał, że pochwała nawet na wyrost, skutkuje lepszą i wydajniejszą pracą.
Podobnie było później przy pracach wykończeniowych. Jednym z pierwszych był zabytkowy narożny gabinet rektora z rekonstrukcją pięknego stiukowego plafonu z czterema główkami aniołków, z których jeden jest kopią dwuletniego syna rektora, Macieja, dziś adwokata w Anglii. Nie wiem, czy ktokolwiek o tym wie. Wracaliśmy do domu na śniadanie, w zabłoconych butach, co bardzo się nie podobało żonie rektora, uśmiechniętej pięknej Zofii.
Z usłyszanych rozmów z inżynierami dowiedziałem się, że jest już przygotowany plan nowego szpitala klinicznego, który rektor dostał do wglądu i akceptacji. Opinia, jaką wydał, była jednoznaczna: nie nadaje się na szpital kliniczny.
Wszystkie problemy były ważne, ale wykonywane sukcesywnie i planowo gwarantowały ich realizację. Nigdy nie było tzw. poślizgów. Dziś, gdy żyjemy kwitnącym trzystutysięcznym nowoczesnym mieście, gdzie studiuje 50 tysięcy studentów na kilku wyższych uczelniach, trudno sobie wyobrazić, szczególnie młodszym ludziom, jakie trudności musieli pokonywać twórcy uczelni w 1949 roku, gdy nie było niczego, w dosłownym znaczeniu tego słowa, potrzebnego do uruchomienia wydziału.
Miasto nasze ma ulice i place noszące imiona lekarzy. Historycznie pierwszy białostocki rektor wyższej uczelni i faktyczny jej twórca jest w Białymstoku zapomniany, mimo że tak wiele miasto mu zawdzięcza. Dlaczego w pałacu nie ma śladu po pierwszym rektorze, nie licząc galerii portretów byłych rektorów? W Bukareszcie, gdzie niedawno zwiedzałem XIX-wieczne gmachy uniwersytetu, zwróciłem uwagę na galerię brązowych popiersi byłych zasłużonych profesorów uczelni. Podobne widziałem w Niemczech i we Francji.
W lewym skrzydle pałacu, gdzie mieszkał przez sześć lat, nie ma nawet skromnej tabliczki z napisem: „Tu w latach… mieszkał pierwszy rektor dzisiejszego Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku…”. W parku pałacowym jest aleja jego imienia, ale nikt, kogo pytałem, także studentów, nie wiedział, kim był Tadeusz Kielanowski.
Gdy piszę te słowa, mija sześćdziesiąt lat od dnia, gdy opuścił nasze miasto. Kochał Białystok, często go odwiedzał, spotykał się z lekarzami pierwszego rocznika, z których pamiętał wielu - nawet po imieniu, do których zwracał się tradycyjnie per kolego, podobnie jak do wszystkich członków rady wydziału. We wrześniu minęła 110 rocznica jego urodzin i 23 śmierci.
Prof. nadzw. dr. hab. Jan T. Pietruski
członek honorowy Polskiego Towarzystwa Otolaryngologów, Unii Polskich Pisarzy Lekarzy, Światowej Unii Lekarzy Pisarzy