Uniwersytet Medyczny w Białymstoku. Czy lekarze z importu uratują nasze szpitale?.
  • Ostatnia zmiana 14.06.2019 przez Medyk Białostocki

    Czy lekarze z importu uratują nasze szpitale?

    W Białymstoku, podobnie jak w całej Polsce brakuje lekarzy. Wbrew medialnym spekulacjom wcale nie grozi nam zalew medyków zza Wschodu. Zniechęcają ich skomplikowane, kosztowne i długotrwałe formalności. Łatwiej im wybrać Niemców lub naszych południowych sąsiadów.

    W Polsce na tysiąc mieszkańców przypada zaledwie 2,3 lekarza. Średnia dla Unii Europejskiej wynosi 3,4. W znacznie lepszej sytuacji są nasi południowi sąsiedzi: w Czechach wskaźnik ten wynosi 3,7, a na Słowacji - 3,5. Polski system ochrony zdrowia funkcjonuje właściwie dzięki pracy rezydentów i emerytów. Problem w tym, że według danych z 2017 roku odsetek lekarzy w grupie 55-64 lata wynosił 20 proc., powyżej 65 lat - 22 proc. Co nas czeka? Jak to się stało, że z kraju, który miał kiedyś za dużo lekarzy, staliśmy się państwem w tak trudnej sytuacji?

    Lekarz z Grodna w Białymstoku  - trzy opowieści

    Zapaść w kształceniu

    Wpływ na to miało kilka czynników. Polska jeszcze w latach 80. kształciła liczne kadry medyczne. Mówiono nawet, mamy „nadprodukcję” lekarzy na potrzeby Układu Warszawskiego (według danych Naczelnej Izby Lekarskiej liczba lekarzy przypadających na 100 tys. mieszkańców wynosiła wtedy ponad 20!). W roku 1987 na dzienne studia medyczne przyjęto jeszcze 6310 studentów. Potem limity zaczęły gwałtownie spadać, gdyż uznano, że jest nadmiar lekarzy. Już w roku 1988 przyjęto na studia jedynie 3805, w 1991 - 2667 przyszłych lekarzy, a średnia przyjęć w latach 1994-2000 wyniosła zaledwie 2070. W latach 90. nasiliło się zjawisko zatrudniania lekarzy jako przedstawicieli w firmach farmaceutycznych. Potem przyszedł 2004 rok. Otworzyły się granice i nasi lekarze zaczęli wyjeżdżać: głównie do Wielkiej Brytanii, Niemiec, Hiszpanii, krajów skandynawskich. Najczęściej na emigrację decydowali się anestezjolodzy, chirurdzy, patomorfolodzy, ale także interniści, pediatrzy i psychiatrzy. Z informacji NIL wynika, że w latach 2004-2017 wyjechało z Polski ponad 10,5 tys. lekarzy, szacuje się jednak, że liczba ta może sięgać nawet 20 tysięcy.

    Rząd zaczął zauważać problem dopiero jakiś czas temu. Jak się chwaliło w gazetach Ministerstwo Zdrowia w roku akademickim 2015/2016 na studia na wydziale lekarskim przyjęto 3133, w kolejnym roku akademickim 3529, w 2017/2018 - 4368, a w obecnym 4678. W rzeczywistości liczba miejsc na bezpłatnych studiach dziennych rośnie nieznacznie, a wzrost przyjęć dotyczy kierunków płatnych i anglojęzycznych. Uczelnie medyczne w ten sposób próbują ratować swoje budżety.

    Pomoc ze Wschodu?

    Sytuację mogłoby poprawić ściągnięcie do Polski lekarzy ze Wschodu. W czasie protestu rezydentów (jesienią 2017 roku) rząd zapowiadał, że zmieni zapisy rozporządzenia dotyczącego nostryfikacji dyplomów ukończenia studiów za granicą. Mówiło się, że wprowadzony zostanie system potwierdzenia kwalifikacji bez konieczności nostryfikacji dla lekarzy ze Wschodu posługujących się językiem polskim. Podobnie jest np. w Niemczech, gdzie lekarze spoza UE otrzymują ograniczone prawo wykonywania zawodu, w powiązaniu z pracą w konkretnej placówce ochrony zdrowia. W ub. roku w marcu Ministerstwo Zdrowia wystąpiło do Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego z wnioskiem o zmiany w rozdziale drugim rozporządzenia z 22 grudnia 2015 r. w sprawie nostryfikacji dyplomów ukończenia studiów za granicą. Póki co nie słychać o żadnych zmianach. Zapytane przez nas Ministerstwo Zdrowia odpowiada dość lakonicznie:

    - Obecnie w Ministerstwie Zdrowia trwają prace nad zgłoszeniem przedmiotowego projektu do wykazu prac legislacyjnych - odpowiada Sylwia Wądrzyk, dyrektor Biura Komunikacji Ministerstwa Zdrowia. - Dopiero po zgłoszeniu przedmiotowego projektu do wykazu prac legislacyjnych i programowych Rady Ministrów będzie on powszechnie dostępny.

    Z kolei Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego przyznaje, że w życie weszła jedynie nowa ustawa regulująca niektóre sprawy związane z uznawaniem kwalifikacji zawodowych w związku z wystąpieniem Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej z Unii Europejskiej i Europejskiej Wspólnoty Energii Atomowej bez zawarcia umowy (Dziennik Ustaw pod poz. 621.).

    W sprawie ułatwienia nostryfikacji nie widać żadnych zmian.

    Droga przez mękę

    A problem dotyczy dwóch grup lekarzy. Jedna to Polacy, którzy nie dostali się na polskie studia i wiedzę zdobywają na Ukrainie (jest to około 700 osób: we Lwowie i Tarnopolu - po 300, w Iwano Frankiwsku - 100). Chcąc pracować jako lekarze w Polsce muszą zdać egzamin nostryfikacyjny. Druga grupa - to lekarze z Ukrainy i Białorusi (w przypadku Podlasia przede wszystkim z Białorusi). Jeżeli w najbliższym czasie nie nastąpią zmiany w nostryfikacji, jedni i drudzy będą wybierać Niemcy i inne kraje Europy, gdzie znacznie łatwiej uzyskać prawo wykonywania zawodu. Jak bowiem ten proces wygląda w Polsce? W naszym kraju nie ma jednolitych, ustandaryzowanych wytycznych dotyczących nostryfikacji dyplomu medycznego. Egzaminy przeprowadza osiem uniwersytetów medycznych w Polsce, w tym także UMB. I tu jest wolna amerykanka - nie ma żadnych standardów określających jak taki egzamin powinien wyglądać. Każdy uniwersytet po swojemu ustala zasady (egzamin może być pisemny lub ustny), zakres wiedzy, stawki (od 2650 do 4 tys. zł) i terminarze. Do tego wymagane jest tłumaczenie dokumentów. Jeśli wierzyć informacjom biur, które pomagają lekarskim emigrantom, całkowity koszt takiej operacji zaczyna się od 20 tys. złotych.

    Uniwersytety na każdym takim egzaminie zarabiają, więc niespecjalnie zależy im na zdawalności. Na forach krążą przykłady najdziwniejszych pytań z nostryfikacji. Np. o liczbę osób palących w Polsce czy procent osób szczepionych przeciwko pneumokokom w Polsce. Po zdaniu nostryfikacji i wcześniej egzaminu ze znajomości języka polskiego, można rozpocząć staż w szpitalu. I tu pojawia się kolejny problem. Tylko ci, którzy mają kartę Polaka lub zezwolenie na pobyt stały, za obowiązkowy staż dostają ustawowe wynagrodzenie 2369 zł brutto. To niewiele, biorąc pod uwagę, że taka osoba często jest sama, musi wynająć mieszkanie i przeżyć. W jeszcze gorszej sytuacji są osoby nie mające polskiego pochodzenia. Za staż nie dostają pieniędzy, muszą pracować w ramach wolontariatu. Po stażu taki lekarz musi zdać Lekarski Egzamin Końcowy. A to też nie jest dla nich proste.

    Inny system kształcenia

    Białoruś, skąd do nas trafia najwięcej lekarzy, jako jedyny kraj w Europie nie przyjęła Bolońskiego Systemu Kształcenia. Edukacja na poziomie szkół podstawowych czy liceów wygląda zupełnie inaczej, nie ma matury. Po 11 latach nauki zdaje się egzaminy, a ich wynik decyduje o tym, na jakie studia absolwent może się starać. Ten, kto chce być lekarzem, może wybrać wydział medyczny lub pediatryczny. W czasie studiów jest też coś takiego jak subordinatura, czyli możliwość zdobycia specjalizacji już na studiach. Już w połowie studiów można wybrać interesujący kierunek i zacząć chodzić na zajęcia studenckiego koła naukowego. Na szóstym roku student odbywa miesięczne szkolenie z dziedziny, którą wybrał. Potem może, choć nie musi, odbyć jeszcze roczny staż podyplomowy z danej specjalizacji. Czyli teoretycznie kończąc studia można mieć specjalizację: z chirurgii, położnictwa i ginekologii, chorób wewnętrznych oraz pediatrii. Okulistą czy laryngologiem można zostać później, jak ma się już specjalizację z chirurgii. Tego systemu kształcenia w żaden sposób nie da się porównać z polskim systemem edukacji. U nas specjalistą z chirurgii zostaje się po 12-13 latach edukacji (specjalizacja po studiach trwa 6 lat). Podobnie proces kształcenia wygląda na Ukrainie. Tam dodatkowo wielkim problemem jest ogromna korupcja także w kupowaniu egzaminów czy zaliczaniu studiów. Nagminne jest ściąganie. I o ile dobrze studenci medycyny na Ukrainie opanowują wiedzę teoretyczna (czyli na pierwszych trzech latach studiów), to na bardzo niskim poziomie jest kształcenie praktyczne.

    I te wszystkie przytoczone wyżej argumenty podnoszą oponenci zniesienia nostryfikacji w Polsce. Boją się, że przyjedzie do nas niewykształcona kadra.

    Słowacja kusi mieszkaniami

    Obaw takich nie mają nasi południowi sąsiedzi np. Słowacja, Czechy czy Węgry, które już od jakiegoś czasu „zasysają” najlepsza kadrę medyczną z Ukrainy. Państwa te stworzyły specjalne programy skierowane pod adresem ukraińskiego personelu medycznego. Starają się ich pozyskać kusząc ofertą mieszkań i pomocą socjalną. Początkujący lekarz może tam na „dzień dobry” zarobić 800 euro, a jego kolega ze stażem ponad tysiąc. A to duże pieniądze dla medyka z Ukrainy. Ponadto poszczególne placówki starają się przywiązać do siebie emigrantów, oferując pomoc finansową w procesie wyrównywania różnic zawodowych, czy w dalszym samokształceniu. Nasi południowi sąsiedzi starają się ponadto zminimalizować koszty certyfikacji ukraińskich dyplomów lekarskich. Dzięki ukraińskim lekarzom w Czechach, na Węgrzech i Słowacji udało się zabezpieczyć podstawową opiekę medyczną, także z uwzględnieniem małych miejscowości czy terenów wiejskich. A u nich sytuacja jest podobna jak w Polsce - po wejściu do Unii wielu lekarzy wyjechało. Teraz sytuacja się poprawiła, a najbardziej na tym skorzystali pacjenci.

    Katarzyna Malinowska-Olczyk

     

  • 70 LAT UMB            Logotyp Młody Medyk.