Uniwersytet Medyczny w Białymstoku. Marzyciele .
  • Ostatnia zmiana 29.09.2014 przez Medyk Białostocki

    Marzyciele

    Marzyciele - reportaż o Stanisławie Bukowskim, architekcie który odbudował Pałac Branikich

     

    Tak, ten lewy profil miała zdecydowanie lepszy.

    Ostry, lekko podwinięty w górę podbródek, wysokie, myślące czoło.

    Doskonale wiedziała, że gdy przymknie oczy, lekko rozchyli usta i ustawi twarz pod sobie tylko znanym kątem zapisze w wyobraźni widza niezapomniany kadr.

    Wyraz absolutnego poddania się marzeniom.

     

    Rok 1947 - Bukowski sporządza projekt odbudowy Pałacu Branickich. Chce też przywrócić zabytkowi szatę zewnętrzną wraz z wystrojem architektonicznym z połowy XVIII wieku.

    Rok 1949 - zapada decyzja, że w Pałacu utworzona zostaje pierwsza w Białymstoku wyższa uczelnia - Akademia Lekarska.

    Bukowski sprzeciwia się zmianie funkcji zabytku i zostaje odsunięty od kierownictwa budowy.

    Nagrody i podziękowania za udaną restaurację Pałacu dostaje ktoś inny. O Bukowskim władza chce zapomnieć. Ale nie przyjaciele.

    Co jest w tej doskonałej fotografii?

     

    Najpierw linia wyznaczona zarysem twarzy. Gdzieś u szczytu brwi dziwny blask rozświetla schowaną powiekę. Czy to tu jest pudełko z wyobraźnią? Przedsmak późniejszych pejzaży parkowych, monotypii, tancerek, wydłużonych postaci?

     

    Potem tło.

    W jego głębi głowa tej kobiety z burzą włosów spiętych spinką jest jak naklejka odbijająca światło. Tomasz z Akwinu nazwałby to zdjęcie blaskiem formy, w filozofii klasycznej to jeden z podstawowych wyznaczników piękna. Tu profil doskonale łączy w sobie trzy właściwości: proporcjonalność, jasność, całkowitość.

     

    Choć przecież Placyda klasyczną pięknością nie jest.

     

    I na koniec miłość.

     

    Tak - przymyka oczy, wyciąga szyję, rozchyla do pocałunku usta, świeci pięknem - kobieta, która kocha. Jeszcze nie pyta, który - Czesław Miłosz czy Stanisław Bukowski? Nie pochyla twarzy nad malutkim synkiem, najpierw utraconym Grzesiem, potem chorym Andrzejkiem

    Nie przewiduje wojny, która zmieni wszystko, i po wielkiej burzy przywiedzie ją z Wilna z powrotem do Białegostoku.

     

    Tu kocha i jest kochana przez muzy, które jej, trzeciej spośród siedmiorga rodzeństwa skromnej rodziny - przyniosły (jak w bajce o narodzinach księżniczki) wspaniałe dary.

    Może właśnie teraz, pozując do zdjęcia, czuje jak łaskocze ją Melete - muza ćwiczenia i pracy oraz Mneme, muza pamięci i wspomnień?

     

    Nie przerywajmy marzeń Placydy.

     

    Jest właśnie wrażliwą i utalentowaną studentką Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Na razie obraca się w gronie wybitnych, ćwicząc w pracowni malarstwa profesora Ludomira Slendzińskiego i pozując do portretu Stanisławowi Horno - Popławskiemu.

     

    Przenieśmy się lepiej w nieodległą przyszłość, gdzie przy Skłodowskiej stoi rozłożysty Opałek, a ruchem przed sklepem kieruje sympatyczny chłopak z wyraźnymi cechami zespołu Downa.

     

    Albo, skoro mamy taką cudowną zdolność bilokacji, ciut wcześniej - do pracowni Stanisława Bukowskiego, gdzie powstaje projekt gmachu KW PZPR w Białymstoku.

     

     Andrzejek właśnie ustawia wózki, podśpiewuje ulubioną piosenkę, jak zawsze, tak i dziś przyjechał „do pracy” piątką. Miły, uśmiechnięty, pogodny zaczepia kierowców samochodów, pokazując, gdzie mogą zaparkować.

     

    Czterdzieści lat wcześniej jego ojciec w pracowni opracowuje koncepcję rekonstrukcji zniszczonych po wojnie zabytków i tworzy plany budowy nowych.

    Sporo tego, bo w mieście po wojnie jest puste centrum z resztkami spalonych kamienic.

    I trzy, cudem ocalałe świątynie, wyznaczające i teraz trasę od Rynku Kościuszki do Lipowej.

    Stanisław pochyla się nad projektem, jego niesforne, zaczesane do góry włosy opadają mu na twarz.

     

    Pracownia, Opałek i zdjęcie.

     

    Albo - zdjęcia. Mamy możliwość przerzucania innych, siedzimy na kanapie w jednym z białostockich mieszkań na Piasta. Joanna Łempicka wyciąga kolejne. Część przekazała w depozyt Muzeum Historycznemu w Białymstoku. Sobie zostawiła tylko najcenniejsze.

    Ciocia Pela była siostrą mojego taty. Bardzo bliska rodzina- uśmiecha się pani Joanna. - Zawsze utrzymywaliśmy ze sobą serdeczne kontakty, a przede wszystkim ja z Bukowskimi. Kiedy już dorosłam, wujek Bukowski, mimo że bezpośrednio nie był związany z naszą rodziną, tylko poprzez ciocię wżenił się w Siedleckich, powierzył mi opiekę nad Andrzejem. Chłopiec urodził się z zespołem Downa, dożył sędziwego wieku, jak na to schorzenie, bo miał 54 lata umierając, a to jest rzadki fakt przy tej chorobie. Może dlatego, że był takim wolnym człowiekiem?

     

    Zespół Downa. Zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu i sprawdźmy nasze umiejętności zmieniania formuły słów. Na początek - szczęście.

     

    Wybrańcy, ci Bukowscy.

     

    Przytrafił im się wyjątkowy syn, który rodzi się ludziom raz na tysiąc urodzeń. Jest w gronie ledwie sześćdziesięciu tysięcy takich jak on, podczas gdy normalnych są w Polsce miliony.

    Ma wielkie oczy i jasne plamki na tęczówce.

    Placyda może odnaleźć w nich wspaniałe faktury, fantazję i magię światła, wszystko co zechce.

     

    Andrzej się urodził w roku w 1950 i dopiero po sześciu latach są pierwsze próby, a tak na dobre powróciła do twórczości w roku 1958.

    Malowała bliskich, mego ojca, mnie zrobiła mnóstwo portretów, a Andrzejka…

    Nigdy.

     

    Portretu Andrzeja nie znajdziemy, ale są rysunki zatytułowane Rodzina. Trzy łatwe do rozpoznania postacie - tata, mama i syn.

    Zanim jednak mama zakocha się na dobre w swoim wyjątkowym chłopcu, maluje „czeską kredką” pastelowe obrazki. „Wejście do piwnicy”, „Szkic do kompozycji religijnej” i wymowne „Nic dobrego”. Tu, nasza szalejąca miedzy skrajnościami wyobraźnia, może też znaleźć dwie postaci. Matkę i syna.

     

     

    Który to może być rok?

    Zastanawia się Zdzisława Zalewska - Wójcik, przyjaciółka Bukowskich. Nie, nie chodzi o dwie wtulone w siebie postacie namalowane zieloną pastelą. To widzimy sami, autorka podpisała go osobiście: Pela 1958. Ten podpis na dobre zapamięta Izabela Suchocka, ale do niej, do Galerii Slendzinskich, zajrzymy dopiero za chwilę.

     

    Teraz próbujemy ciasta, siedząc na innej z kanap, w innym miejscu miasta.

    (Białystok pachnie spalinami, bo otwarte teraz okno wychodzi na aleję Piłsudskiego, a pani Zdzisława przypomina sobie szczegóły.)

     

    I że to była jej pierwsza wizyta i że uśmiechnięta kobieta gładzić się będzie stale po brzuchu ze schowanym jeszcze wtedy synkiem z tak samo skrytym w niepoznaniu dodatkowym chromosomem.

    I że to było na Świętojańskiej.

     

     

    Stach mi powiedział - mówiZdzisława Zalewska-Wójcik,nalewając kawę do filiżanki -że Andrzejek, gdyby był normalnym człowiekiem, skończyłby ze trzy fakultety. Tyle to było pracy.

    Kształcili Andrzejka jak potrafili. Przychodziła nauczycielka, uczyła go sumiennie i tak poznał cyfry, a potem nawet sobie sporządził specjalny program na jeżdżenie autobusami.

    Pamiętał daty, dni tygodnia, numery autobusów, traktował to jako rozrywkę, myślę, że poczuwał się nawet do roli pracownika MPK.

    Gdyby ktoś widział, jak Pela cieszyła się, gdy zaczął czytać!

    - Rodzinie bardzo bliskiej trudno się było z tym pogodzić- dorzuca z Piasta pani Joanna - ale Bukowscy z całą odpowiedzialnością potraktowali ten obowiązek, jaki Bóg na nich zesłał.

    I radzili sobie z tym.

     

    Teraz obie panie - choć wcale się nie słyszą - mogą przerzucać się tym, co zapamiętały.

     

    Joanna Łempicka - wesołe miasteczko. I bryczki. Ciocia z wujkiem urządzali przejażdżki, żeby Andrzeja bardziej zintegrować. Ona mieszkała wtedy na Piaskach, a u wylotu Rynku Siennego był postój dorożek.

     

    Zdzisława Zalewska - Wójcik pamięta zazdrość, gdy na nich patrzyła. Byli taką jednością. Uzupełniali się, to był wzorcowy związek. Chociaż?

    To Stanisław był wiodącą postacią.

    Bo chociażby sam fakt, jak poruszali się po Białymstoku. To było charakterystyczne. Bukowski kroczył pierwszy, potem szła, oglądając się do tyłu, Pela, a na końcu wędrował Andrzejek.

     

    Albo słynne zdanie Pokaż, Peliszku(tak nazywał swoją żonę) Zdzisi, co tam tworzysz”. Miłe, choć sam był wobec niej bardzo krytyczny.

     

    Poszłam na ryneczek i znalazłam taką mosiężną tackę - pani Zdzisława wyciąga malutki obrazek. - Przyszłam do Bukowskich i pytam, co można z tym zrobić?

    Może to wyciąć i zrobić ramkę? A Placyda mówi - coś ty! Ja ci to namaluję.

    Zrobiła mi to na imieniny. 1971 rok.

    Próbowała różnych rzeczy. W Wilnie, kiedy tam cienko przędli, to kupowali jakiś chiński papier jedwabny, rozklejali go, bo był dwuwarstwowy i szyli suknie komunijne.

    Pracowali na różne sposoby, projektowali kartki świąteczne, niektóre bardzo pomysłowe i dowcipne. Ciągle coś odkrywali.

     

    Placyda - efemeryczna i delikatna czasem zapominała o tym, że pieniądze służą życiu bardziej niż sztuka.

     

    Na dowód tego, w pięknie i profesjonalnie wydanym katalogu na stulecie urodzin Placydy Bukowskiej, Izabela Suchocka zamieszcza anegdotę przywołaną przez Beatę Wasilewicz: „Kiedyś Stasio opowiadał, jak wracał zgłodniały do domu w porze obiadowej. Pela przywitała go rozpromieniona, na sztalugach stał gotowy obraz. Na wzmiankę o obiedzie popatrzyła zdziwiona i powiedziała: najpierw trzeba oskrobać naczynia”.

    Izabela Suchocka uśmiecha się, bo wreszcie znaleźliśmy i dla niej czas i może nam powiedzieć o awanturze, jaką urządził jej jeden z odwiedzających galerię. - Jak się podpisywała Placyda Bukowska? - zapytał i zanim udało jej się odpowiedzieć, zarzucił, że wstyd nie wiedzieć.

     

     Odwracamy słowo wstyd.

     

    Wstyd jako duma. Ale to wspaniałe uczucie, nie wiedzieć nic o białym mieście, w którym się żyje. Kto projektował najsłynniejsze budynki, które codziennie mijamy?

    A po co komu taka wiedza!

    Dama Kameliowa na budynku jednego z hoteli?

    Wreszcie zdjęli - stara była.

    Młynowa niszczeje?

    I co z tego.

     

    Jestem szczęśliwy, bom dumny. Wiem, że nic nie wiem. I bardzo dobrze.

     

    Czy to znak czasów, że dopiero od 2009 roku Stanisław Bukowski „zasłużył” na jedną z mikro ulic w Białymstoku?

     

    Personalistom pozostawmy rozważanie nad wstydem, który chroni ludzką godność.

     

    Tymczasem my już lądujemy w samym środku opowieści pani Izy.

    Jest wczesne popołudnie, czas i miejsce dobre do wspomnień, bo to galeria.

     

    Placyda daje mi kolejne zlecenia - ścisza głos pani Iza - po bardzo udanej i aż żal, że niezauważonej gdzieś dalej wystawie, kiedy myślałam już o kolejnej, otwieram teczkę, a tam podpis pani Placydy pod jakimś wnioskiem Włodzimierza Wasilewicza.

    Oho, pomyślałam, czas na wystawę i tego malarza, który razem z nią był w Związku Polskich Artystów Plastyków. Placydo, dziękuję”.

     

    Głośno śmiejemy się z tego przypadku, ale gdzieś pod skórą rosną i rosną pytania.

     

     Dlaczego? Jak? Po co?

     

    Gdzie jest Pela? Bo choć jej nie ma dokładnie od czterdziestu lat - czujemy się teraz pociągani za niewidzialne sznurki naszej i naszych rozmówców pamięci.

    Czy pan Stanisław idealnie wykreślił też szkic dróg naszego spotkania? Zaprojektował wszystkie kontury miejsc, nad którymi szybko wzlatujemy, żeby zdążyć się spotkać? Na pewno bez omyłki?

    Czemu my? I czy Andrzejek zdąży nas wpuścić na przepełniony parking sklepu ze wspomnieniami?

     

    Jest w tej trójce coś paradoksalnie szczęśliwego i mistycznego. Jak i w liczbie - najświętszej od głębokiej starożytności. Doskonała, przedstawiająca początek, środek i koniec.

     

    Trzy epoki - kamienia, brązu i żelaza, trzy wieki - złoty, brązowy, żelazny.

    Trzy stany w historii społecznej, trzy jedności w dramacie klasycznym.

    Boska Triada.

     

    I nasi marzyciele - Placyda, Stanisław i Andrzejek Bukowscy.

     

    Trzy osoby, z bogatej galerii minionych postaci zaprzątają nam teraz głowę pytaniami trudnymi nawet do zadania.

     

    Pamiętamy jednak, że współczesne czasy (a jest rok 2013) nie są teraz odpowiednie do stawiania filozoficznych pytań. Ma być krótko, oznajmująco.

     

    Wracamy do Pracowni, gdzie Stanisław Bukowski wykreśla szczegóły kolejnych miejskich projektów.

    W tym celu bardzo powoli unosimy się nad nimi, bo minęło już nawet 60 lat, a po tym czasie zdążyły się nawet zestarzeć.

    Właściwie prawie cała ulica Lipowa - i dalej aż do Pałacyku Gościnnego przy Kilińskiego - wychodzi z tej pracowni.

     

    Sebastian Wicher - choć to człowiek absolutnej współczesności, absolwent Instytutu Zabytkoznawstwa i Konserwatorstwa na Wydziale Sztuk Pięknych im. Mikołaja Kopernika w Toruniu - z nieistniejącej pracowni Bukowskiego nie wychodził przez długie lata.

    „Stanisław Bukowski był niezwykle utalentowanym architektem, dziesięć lat studiował, pracował z prof. Romualdem Guttem, gdy mieszkali w Wilnie- mówi jej autor, pan Sebastian, z którym teraz idziemy na wymyślony spacer. - Bukowski oprócz tego, że był odpowiedzialny za odbudowę Białegostoku, zabytków tego miasta, to również tworzył architekturę współczesną. Oprócz czołowej realizacji, jaką jest Pałac Branickich, był również autorem (razem z asystentem, Zenonem Filipczukiem) projektu zagospodarowania ścisłego centrum Białegostoku.

     

    Przypomnijmy sobie kilka dat.

    Rok 1947 - Bukowski sporządza projekt odbudowy Pałacu Branickich. Chce też przywrócić zabytkowi szatę zewnętrzną wraz z wystrojem architektonicznym z połowy XVIII wieku.

    Rok 1949 - zapada decyzja, że w Pałacu utworzona zostaje pierwsza w Białymstoku wyższa uczelnia - Akademia Lekarska.

    Bukowski sprzeciwia się zmianie funkcji zabytku i zostaje odsunięty od kierownictwa budowy.

    Nagrody i podziękowania za udaną restaurację Pałacu dostaje ktoś inny. O Bukowskim władza chce zapomnieć. Ale nie przyjaciele.

     

    Proszę spojrzeć w górę, rzeźba wieńcząca rezydencję magnacką od strony ogrodu to wcale nie hetman Branicki. To Stach- mówi pani Zdzisława.

    I rzeczywiście - charakterystyczna uroda, wydatny nos, wysokie czoło, ładnie wykrojone usta.

    Nieco posępny wyraz twarzy.

     

    Byłam na tej uroczystości, kiedy go tam umieszczano. Był we wstrętny sposób odsunięty, ale nawet wtedy godność miała swoją cenę. Przyjaciele postanowili właśnie tak mu podziękować.

     

    W tajemnicy przetransportowano rzeźbę z Warszawy do Białegostoku i w roku 1957 postanowiono - wbrew decyzjom władz - umieścić ją na szczycie Pałacu Branickich.

     

    Przykrości miał też wiele, bardzo cierpiał, ale nic nie dawał poznać

    Ubolewał, że się nie restauruje dworów na Podlasiu. Że obrastają w ruinę i że wszystko się kiedyś zawali- dodaje Zdzisława Zalewska-Wójcik i tajemniczo kończy - ale Stach czuwa.

     

    Ulica teraz tętni życiem, jest środek dnia, słońce wlewa się na Rynek Kościuszki, mocno grzeje tych, którzy przysiedli przy fontannie. Cień dają liczne parasole i kilka, pozostawionych po niedawnej przebudowie, drzew. Nie da się ukryć, że jest to miasto lekko anonimowe, z rytmem wyznaczanym dźwięczącą sygnalizacją świetlną, pośpiechem przechodniów, zielonymi autobusami komunikacji miejskiej przejeżdżającymi delikatnie zakręconą ulicą Sienkiewicza. Mijamy bukieciarza stojącego tu od lat. Sprzedaje polne kwiaty, a ludzie z zawstydzeniem kupują u niego swoje sentymentalne wiejskie wspomnienia.

     

    Rynek i jego obecny kształt zawdzięcza decyzjom, które nie tylko podejmował Bukowski, ale i ówczesny wojewódzki konserwator zabytków Władysław Paszkowski. To oni i ich decyzje decydowały o tym, jaki kierunek rozwoju będzie obrany. To, że dzisiaj mamy na rynku plac - ma odzwierciedlenie w polityce. Wtedy władze celowo chciały poprzez zieleń zasłonić Ratusz - niewygodny obiekt wiążący się z magnacką przeszłością miasta.

     

    Musimy pamiętać - przypomina Sebastian Wicher- że Stanisław Bukowski był kontynuatorem budowy kościoła Św. Rocha. Nie tyle samej świątyni, choć i w niej Bukowscy zostawili swój ślad, co jego otoczenia i wyposażenia.

     

    Dlaczego o tym wspominam? Bo kościół co prawda oddalony nieco od Rynku Kościuszki, kompozycyjnie (poprzez osie widokowe, układ przestrzenny) związany jest właśnie z centrum miasta.

     

    Sebastian Wicher przygląda się uważnie zachodzącemu nad Ratuszem słońcu, a my tymczasem przenicujemy słowo przyszłość.

     

    W Wikipedii to część linii czasu, która ma się dopiero wydarzyć. Część czasoprzestrzeni, w której są zawarte zdarzenia, jakie nie miały jeszcze miejsca.

     

    Kiedyś się wydarzą.

    Ale przecież przyszłość to był czas oczekiwany przez Bukowskiego, a jego przyszłość stała się naszą przeszłością.

    Czy zatem spotykamy się razem z naszymi bohaterami i rozmówcami w jakiejś nieokreślonej rzeczywistości, gdzie czas nie ma zupełnie znaczenia?

     

    Czy może całkiem zwariowany pan Einstein umieścił nas dokładnie w stożku światła?

     

    Widzimy Stanisława Bukowskiego pochylonego nad szkicem do uporządkowania południowej pierzei Rynku Kościuszki. Jest rok 1955.

    Katem oka rejestrujemy Placydę, pędzlem malującą linię poplątanego krwiobiegu na twarzy Maski 5. Teraz mamy 1973.

    I trzydzieści lat później dostrzegamy Andrzejka, który autobusem komunikacji miejskiej przejeżdża przez całą Lipową, od Kościoła Świętego Rocha aż do Kościoła Farnego.

     

    A przecież na rozgrzanym placu pustego, gorącego miasta teraz wiruje nie tylko woda rozpryskująca się z kurtynki wodnej, ale i współczesność. Jagiellonia Białystok za kilka godzin zdobędzie trzy punkty w meczu z Zawiszą Bydgoszcz, a na plaży na Dojlidach trwa wesoły weekend sportowo-taneczny.

     

    Ludzie spacerują obok pomnika Marszałka Piłsudskiego, bo teraz nie ma tu śladu po jezdni, którą (nie) jeździ piątka i siódemka.

     

    Coś jest i zarazem tego nie ma - tak jak przeszłość, przyszłość i teraźniejszość - teraz i wtedy, i kiedyś.

     

    Boże, to inteligencja, której już się nie spotyka- wtrąca pani Zdzisława ze swojego chłodnego mieszkania dwa kilometry od nas.- To, czym naukowo zajmował się, poza pracą związaną z tworzeniem dzieł architektonicznych. Nie było tematów, w których mógł się wypowiedzieć z niezwykłą wiedzą. Otwarty na świat, chciał się tym dzielić. Przybiegał do mnie i mówił: Zdzisiu, wiesz, że powstał KOR? Jest latający uniwersytet! Słyszałaś? Profesor Zbigniew Brzeziński został doradcą Prezydenta Stanów Zjednoczonych!

     

    Proszę sobie wyobrazić - dodaje pani Zdzisława- że po śmierci spełniają się marzenia Stacha. Na przykład - któregoś dnia przychodzę do nich, a on ma otwarty projekt gmachu dla komitetu partii i mówi, wiesz Zdzisiu, trzeba z czegoś żyć, ja to robię wbrew swojej woli. Ale wiesz, co wymyśliłem?

    Ja to zaprojektuję tak, że tu kiedyś będzie uczelnia. I to się spełniło…

     

    Albo kiedyś, innym razem i już po śmierci Bukowskich biorę gazetę i czytam, że jest szum wokół Pałacu Branickich. No właśnie, całe życie powtarzał, że to powinno być muzeum.

    Jakaś energia bije od Stacha, nie wiem, na jakim on tam jest poziomie we wszechświecie, ale to, o czym marzył właśnie się spełnia.

     

    Jest coś dziwnego w tej historii, myślimy i my, bo oprócz zlecenia Placydy wydanego pani Izabeli Suchockiej z Galerii, zakręceniu pana Sebastiana Wichra z Biura Ochrony Zabytków białostockiego urzędu miejskiego i my doświadczamy jakiegoś niewytłumaczalnego skurczu, gdy patrzymy na jeszcze jedno zdjęcie, które wysypuje się teraz z albumów bratanicy, Joanny Łempickiej.

     

    Siedzą na pniu drzewa, Placyda - młoda, loki wokół twarzy zawinięte w stylu fryzur z lat pięćdziesiątych. Na kolanach Stanisława Andrzejek, pewnie dwuletni.

    Tata patrzy nań z dystansu, bez uśmiechu, ale jedną ręką czule dotyka małych paluszków u stóp. Mama w wyciągniętej dłoni trzyma i pokazuje coś maleńkiego. Kwiatek? Złapanego chrząszcza?

    Oboje rodzice zwróceni w stronę synka, blisko siebie, ciasno. Ale psychologowie znajdą tu dobrze zachowany obszar tylko dla samego siebie, by być razem i jednocześnie osobno. Każdy z gigantyczną, nieposkromioną, piękną i nieopisaną wyobraźnią.

     

    Wspaniałe jest to zdjęcie i jesteśmy pewni, że czujemy zapach tej fotografii.

    Tak pachnie metafora.

     

    Ich imiona, Placyda „spokojna, dobrotliwa, łagodna”, Stanisław - „stań się sławnym”,

    Andrzej „mężczyzna” - nadają znaczenie temu zdjęciu.

     

    To zdjęcie pachnie też rodziną, którą tworzyli aż do szybkiej śmierci Peli w 1974 roku. Myła schody w swoim mieszkaniu, gdy dostała ataku serca.

     

    Jest w nim baśniowość i metaforyka, taka jak w jej „Tancerkach” (kobiety wyczarowane ze stanowczego pociągnięcia kredką lub ołówkiem), czy niepokój i smutek. jak w „Portretach nietypowych” i „Maskach” (wzmocnionych wizjami przedziwnych ludzkich postaci w kształcie motyla na ramionach modelek).

     

    Jest stanowczość Stacha i samoswojość Andrzejka.

     

    Tak pachnie też poezja.

     

    Stach ciągle mówił o jakimś Czesławie- przypomina sobie znienacka Zdzisława Zalewska-Wójcik- wreszcie powiedzieli mi, że ktoś taki istnieje. I że to Czesław Miłosz. Oni się znali z czasów wileńskich, sekretnie powiem, że Pela dokonała wyboru między Miłoszem a Bukowskim, bo była też wielką miłością Czesława Miłosza.

     

    A potem przyjaźnili się i kontaktowali ze sobą.

     

    „Wszystko minione, wszystko zapomniane,

    więc pora, żebyś ty powstał i biegł,

    chociaż ty nie wiesz, gdzie jest cel i brzeg,

    ty widzisz tylko, że ogień świat pali.”

     

    Roki/Czesław Miłosz - Wilno 1936

     

    A może to jest zadanie wysłane z góry przez Marzycieli?

    Przenieść pamięć tamtego świata w teraźniejszość i przyszłość, które, jak doskonale wiemy, są również przeszłością?

    Znaleźć ten punkt, w którym teraz do zdjęcia ustawiają się Bukowscy?

     

    I nie pytać, dlaczego obok nich jest miejsce dla nas.

     

    Dorota Sokołowska

    dziennikarka Radia Białystok

  • 70 LAT UMB            Logotyp Młody Medyk.