Uniwersytet Medyczny w Białymstoku. Naukowcu, zapomnij o etacie .
  • Ostatnia zmiana 21.01.2014 przez Medyk Białostocki

    Naukowcu, zapomnij o etacie

    Program TOP 500 to jeden z najbardziej prestiżowych projektów realizowanych przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Jego celem jest przeszkolenie w najlepszych amerykańskich uniwersytetach 500 osób z Polski, które potem będą zmieniały naszą naukę. Z takiego stażu wrócił właśnie dr Andrzej Małkowski

    Dr Małkowski jest trzecią osobą z naszej uczelni, która uczestniczyła w TOP 500. Znalazł się na Uniwersytecie Berkeley (Kalifornia, USA). Razem z nim do programu zakwalifikowała się dr Anna Moniuszko-Malinowska z Kliniki Chorób Zakaźnych i Neuroinfekcji.

     

    Wojciech Więcko: Jaki jest Uniwersytet w Berkeley w porównaniu z naszym uniwersytetem?

    Andrzej Małkowski, Biuro ds. Ochrony Własności Intelektualnej i Transferu Technologii UMB: - Bogatszy. I nie tylko o pieniądze tu chodzi, ale przede wszystkim o doświadczenia. Ludzie są tam też bardziej otwarci. Tam nie myśli się o nauce w sposób zamknięty. Wszędzie, gdzie się da, szuka się możliwości rozwoju. Także jeśli chodzi o sposoby finansowania swoich pomysłów na badania. Czy to granty państwowe, czy też fundowane przez różne organizacje, czy przemysł. Tam często naukowiec idzie do przedsiębiorcy, ale i sam przemysł bardzo często przychodzi o uniwersytetów. Są tam bardzo silne związki absolwentów ze swoim uniwersytetem.

    Jak to?

    - Kiedy absolwenci zakładają firmy, kiedy szukają partnerów, to swoje pierwsze kroki kierują w stronę swoich kolegów, profesorów czy uczelni. Wiedzą, kto ma jaki potencjał, do kogo mają się zgłosić i jak to wszystko działa.

    Czyli po prostu liczą się znajomości?

    - Wszyscy przecież mamy znajomych. Logiczne jest, że szukam wsparcia najpierw wśród tych, których znam i spodziewam się, że będą mogli mi pomóc. Tylko w Polsce jest to złe i nazywa się „znajomościami”, a w USA jest dobre i nazywa się „networking”. W USA starasz się rozbudować jak największą sieć znajomych, żeby móc w razie potrzeby skutecznie działać. Bo to znajomy może polecić mnie lub kogoś, kto mi pomoże. Oczywiście tu też chodzi o moje dobre imię. Nie będę polecał kogoś, kogo nie jestem pewny, bo to ja biorę za niego odpowiedzialność i to jest moja reputacja. Oni bardzo mocny nacisk kładą właśnie na reputację.

    Jeśli nie będę się starał choć wesprzeć mojego partnera, to on już więcej do mnie nie zadzwoni. Wcześniej czy później sam znajdzie kogoś do pomocy. Za to do mnie już później się nie odezwie, a ja stracę możliwość współpracy w przyszłości. Poza tym, ma to efekt w drugą stronę, bo ten ktoś jest mi niejako dłużny przysługę. To działa tak: ja pomogę tobie, ty mnie. I z tego się czasami rodzi coś dobrego i ciekawego.

    U nas znajomości są „be”, dlatego że to zostało dodatkowo wypaczone. Często promuje się niekompetentne osoby, bo są np. z rodziny. W USA chroni nas przed tym zjawiskiem „reputacja”. Jeżeli polecisz kiepską osobą, to się negatywnie odbije na tobie.

    Kto odpowiada za komunikację z absolwentami? Uczelnia?

    - W tym momencie to już jest tam element kultury. Przy uczelniach działają całe stowarzyszenia alumnów, w których takie osoby się wspierają, utrzymują kontakty. Tam np. jest w zwyczaju dzielenie się osiągniętym sukcesem. Jeśli absolwent jakiegoś uniwersytetu osiągnie sukces, zarobi naprawdę duże pieniądze, to on się nimi podzieli z uczelnią. Niejako odpłaca się za wiedzę, którą tam uzyskał. To są darowizny i czasami to naprawdę duże kwoty.

    Jakieś inne różnice między nami a Berkeley?

    - Finansowo dużo nam do nich brakuje i chyba do ich nie doskoczymy. To się jednak bierze z innego podejścia do szkolnictwa wyższego. Kalifornia jako stan jest porównywalna pod względem wielkości i zaludnienia do Polski. I jest tam około 20 „państwowych” uniwersytetów. Nie z jednej dziedziny, ale wszystkich razem. To tak jakby w Polsce było tylko 20 państwowych uczelni wyższych. Dzięki temu dostają większe finansowanie. Te uniwersytety mają też często swoją specjalizację, coś, w czym są dobre. UC Berkeley jest dobre w finansach, chemii i fizyce, więc stawia na te dziedziny. Funkcjonują tam nauki z zakresu life-science, ale każdy w Kalifornii wie, że medycynę najlepiej studiować na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Francisco. Ponieważ oni się w tym specjalizują i są uznawani za drugą uczelnię medyczną na świecie (wg listy szanghajskiej).

    Dodatkowo wszystkie te uczelnie bardzo silnie ze sobą współpracują. I nie tylko chodzi o pojedyncze projekty, tworzą też np. wspólne inkubatory przedsiębiorczości.

    Widzisz taką możliwość współpracy w Białymstoku?

    - Coś takiego, jak tam widziałem, marzy mi się od dawna. Moim zdaniem, dla nas jako regionu, drogą do sukcesu jest połączenie sił trzech największych naszych uczelni, czyli naszego Uniwersytetu, Politechniki i Uniwersytetu w Białymstoku. Po co każda z uczelni ma tworzyć spółkę celową do współpracy z biznesem? Stwórzmy jedną dla trzech uczelni. Wtedy będziemy mieli wgląd we wszystkie dziedziny nauki w regionie i będzie można łatwiej łączyć ze sobą ludzi. Bo jak będzie projekt medyczno-techniczny, to może potrzebny będzie nie tylko lekarz i inżynier, a może jeszcze chemik się przyda. A projekt warto by też wesprzeć ekonomistą czy prawnikiem.

    Chyba jeszcze nie dojrzeliśmy do takiego stadium?

    - My wciąż mamy potrzebę silnej identyfikacji, co jest nasze, co jest moje. To jest nasz sukces, naszej jednostki, mój osobiście.

    W USA też chwalą się, że to ich sukces.

    - Tak, ale inaczej. Mój sukces nie umniejsza twojego. Oni nie boją się współpracować, szukać wsparcia, dzielić się wiedzą. Co w efekcie przekłada się na lepsze osiągnięcia naukowe i wynik finansowy.

    U nas, jak to powiedział jeden z moich kolegów naukowców, uniwersytety ewaluuje się za pomocą „ryżu”. Za pomocą wirtualnej waluty, którą sami sobie wymyśliliśmy. A to indeksów Hirscha, a to Impact Factor. W USA mają prostsze podejście - liczą się pieniądze. Tam przy twojej ocenie liczy się to, ile pieniędzy przyniosłeś do uczelni.

    Czyli co?

    - W USA jest inny system finansowania pracy naukowca. Nie ma etatów. Są granty. Masz dobry pomysł na badania, aplikujesz i jeśli dostajesz grant, masz pieniądze. Wtedy umawiasz się z uniwersytetem, że będziesz robił u nich badania. Nie jesteś przywiązany do jednej uczelni, możesz wybrać inną. Oni też nie muszą ciebie wybrać. I tworzysz wokół siebie i grantu całe zaplecze. Ty zatrudniasz techników, doktorantów, specjalistów, itd. Jesteś panem, dopóki masz pieniądze z grantu. Kiedy twoje badania nie są dobre, to nie dostajesz grantu. Zespół się rozpada, ty zostajesz bez pieniędzy. Oczywiście można prowadzić równolegle kilka grantów, które są rozciągnięte w czasie. A cała reszta, publikacje i wszystkie współczynniki są tego pochodną. Jak masz ciekawe badania, to siłą rzeczy publikacje będą wartościowe. A więc masz szanse na kolejne granty. To się samo napędza.

    Jak to nie ma etatów?

    - Tam nie ma czegoś takiego, jak stały etat naukowca. Pieniądze są z grantu. Jak go masz, albo ktoś cię zatrudnia, to masz dochody. Jeśli nie, to nie. Wyjątkiem są osoby szczególnie zasłużone, z olbrzymim dorobkiem, które zatrudnia uniwersytet.

    Co byś przeniósł z Berkeley teraz, na szybko? A co w perspektywie trzech, może dziesięciu lat?

    - Na szybko, to najchętniej otwartość ludzi. Otwartość na współdziałanie. Odwagę w podejmowaniu nowych zadań, a nie zamykanie się na nowatorskie projekty, bo np. nigdy nie współpracowałem z przemysłem. W dłuższej perspektywie ta otwartość uruchomiłaby lawinę, nie tylko w świecie nauki, ale też biznesu i przemysłu. Bo zaczęlibyśmy ze sobą rozmawiać, byśmy się poznali. Wiedzielibyśmy, kto, co robi i w czym jest dobry. I to by się samo nakręcało.

    A w perspektywie trzech lat chciałbym większej współpracy uczelni. Ale takiej prawdziwej, nie tylko w sferze podpisywania listów intencyjnych.

    Czyli jakiej?

    - Moim zdaniem gdzieś na kawie powinni się spotkać rektorzy naszych największych uczelni i powiedzieć sobie: odkładamy na bok nasze ambicje, bo razem możemy wygrać więcej. Teraz wchodzi program „Horyzont 2020”, to szansa na realizację wielkich projektów za unijne pieniądze. Może któraś z naszych uczelni indywidualnie coś wyszarpie. Jednak gdybyśmy występowali o te środki jako trio, nasze szanse byłyby dużo większe. Politechnika ma lepsze kontakty z przemysłem, bo ma taką specyfikę. I to już jest dobry początek. Oni mają informatykę, my mamy medycynę. Na świecie sektor it-med uważany jest za ten z największym potencjałem. Tu będą do zarobienia największe pieniądze. Albo inny przykład. Zastosowanie nowoczesnych materiałów w medycynie. Powstaje mnóstwo rozwiązań, gdzie wiedza fizyków, chemików i inżynierów idzie w parze z medyczną. Zróbmy więc wspólną jednostkę, w której będą współpracować specjaliści z kilku naszych uczelni.

    Jesteśmy aż tak zamknięci na współpracę?

    - To nie są trudne rzeczy. Powinniśmy zacząć od spotykania ze sobą studentów i doktorantów. Im stworzyć możliwości. Ale też trzeba to zrobić z głową. Trzeba stworzyć im miejsca, tam gdzie oni najczęściej przebywają, np. gdzieś na terenie uczelnianych kampusów. Nie ma sensu robić tego poza tym obszarem, bo nikomu po prostu nie będzie się chciało tam pojechać.

    Podobała mi się w Stanach Zjednoczonych jeszcze jedna rzecz. Oni na większość rzeczy do wykonania mają opracowane procedury. Takie listy czynności, które trzeba wykonać. My w Polsce kombinujemy, albo staramy się zrobić coś intuicyjnie. Tam jest jasno określone, że np. jeżeli chodzi o komercjalizację, to naukowiec ma pójść „tu” i „tu”. W pierwszym miejscu zrobią mu „to”, w kolejnym - „to”. Dzięki temu wszystko jest przewidywalne, nie ma strachu przed formalnościami. A w sytuacjach nietypowych Amerykanie są bardzo chętni do pomocy. W naszej uczelni też już stosujemy takie rozwiązania. Jedno z nich to wprowadzony niedawno regulamin komercjalizacyjny.

    Powiedziałbym, że nawet całkiem niezły. A na dodatek szczodry dla naukowca.

    - 70 proc. zysku z osiągnięcia naukowca trafi do jego kieszeni. To bardzo dużo, w Berkeley płaci się 30 proc. Zostało to celowo tak ustalone. Chcieliśmy zachęcić naukowców, bardziej ich zmotywować i zaangażować. Według moich ustaleń to też jedna z bardziej hojnych propozycji w Polsce. Największe stawki, o których słyszałem w kraju, sięgały 60-65 proc.

    Jeszcze pół roku sam opowiadałeś o głosach naukowców, którzy mówili, że współpraca z biznesem jest co najmniej nieetyczna.

    - Dlatego ciągle trzeba powtarzać, że to nie jest złe. Biznes to jest zarabianie pieniędzy. Ale naukę i biznes można pogodzić. Da się współpracować z przemysłem. Korzyść odniosę ja - naukowiec, bo będę mógł dalej prowadzić badania, czyli się rozwijać. Korzyść odniesie przedsiębiorca, który zarobi na naszych wynikach badań i podzieli się zyskiem. Wygrywają wszyscy.

     

    Rozmawiał Wojciech Więcko

  • 70 LAT UMB            Logotyp Młody Medyk.