W dziejach Białegostoku było kilka milowych kroków, które w decydujący sposób wpłynęły na jego rozwój. W XVIII wieku były to rządy Branickich, później rozwój przemysłu włókienniczego oraz budowa kolei warszawsko-petersburskiej. W XX wieku przełomowym momentem było powstanie Akademii Medycznej w Białymstoku.

O znaczeniu tego wydarzenia dla miasta i całego regionu rozmawiamy z dr Magdaleną Muskałą, Dyrektor Muzeum Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku i Pałacu Branickich, Kierownik Samodzielnej Pracowni Historii Medycyny i Farmacji, oraz z dr Pawłem Radziejewskim, kierującym uczelnianym archiwum.
Katarzyna Malinowska-Olczyk: Prześledziłam spis lekarzy województwa białostockiego z 1922 roku. Okazuje się, że aż 41 skończyło studia medyczne w Warszawie, 29 w Dorpacie (obecnie Tartu w Estonii), po 27 w Moskwie i Kijowie, a kolejni w Petersburgu, Charkowie i Odessie. A jak wyglądał Białystok w okresie międzywojennym? Gdzie ci bogatsi mieszkańcy wysyłali swoje dzieci na studia? Bo w okresie międzywojennym działało pięć uniwersytetów kształcących lekarzy: w Warszawie, Poznaniu, Krakowie, Wilnie i we Lwowie.
Magdalena Muskała: - Ja bym obstawiała, że wysyłali do Wilna. To zresztą wynika nawet z dyplomów lekarskich osób, które potem zostały zatrudnione u nas na Uczelni, na Akademii Medycznej. Te dokumenty w większości poświadczają ich studia w Wilnie. Drugim takim ośrodkiem akademickim była Warszawa.
Paweł Radziejewski: - Podobnie jeśli chodzi o położne czy pielęgniarki, to większość miało również wykształcenie z Wilna. Można prześledzić takie dokumenty w białostockim archiwum państwowym.
Trzeba powiedzieć jasno jak wyglądał Białystok na początku XX wieku. Było to miasto w połowie zamieszkałe przez ludność pochodzenia żydowskiego, miasto zaniedbane po okresie zaborów i ograbione przez okupantów w czasie I Wojny Światowej. W czasie II Wojny Światowej Białystok przeżył dwie okupacje: niemiecką i rosyjską, a mieszkańcy miasta zostali wymordowani, ale też wywiezieni na Sybir. Miasto zostało zrównane z ziemią. Z 107 tys. mieszkańców w 1939 roku po wojnie zostało 56 tys. Białystok był nie dość że bardzo zniszczony, to również pozbawiony środowiska inteligencji, bez tradycji akademickich. I ktoś wpada na pomysł, by w Białymstoku stworzyć uczelnię wyższą… Skąd ten, można by powiedzieć, utopijny pomysł?
Paweł Radziejewski: - Myślę, że jeżeli chodzi o te decyzje, by tu zlokalizować uczelnię wyższą, to zdecydowało to, tak mi się wydaje, właśnie pozbawienie nas dostępu do tego ośrodka wileńskiego. Rektor Tadeusz Kielanowski pisze w swoich wspomnieniach, że o powołaniu uczelni w Białymstoku zadecydowało to, że w rejonie Polski północno-wschodniej było „pusto”, nie było żadnej szkoły medycznej. Trzeba było tę lukę po Wilnie zapełnić.
Magdalena Muskała: - Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że my po II Wojnie Światowej straciliśmy w Polsce dwa bardzo silne ośrodki akademickie z ogromnymi tradycjami, skąd większość naszej kadry tak naprawdę się wywodziła, albo miała jakieś związki - Wilno i Lwów. I co nam zostaje na pasie wschodnim? W zasadzie tylko Lublin. I to właśnie Lublin był takim naturalnym kolejnym przystankiem na drodze naszego pierwszego rektora prof. Tadeusza Kielanowskiego, podobnie jak dziekana prof. Tadeusza Dzierżykraya-Rogalskiego czy dr Krystyny Modrzewskiej. To tam oni się tak naprawdę wszyscy poznali i stamtąd przyjechali do Białegostoku.
Ale trzeba też głośno powiedzieć, że mało brakowało, a białostockiej uczelni by nie było, a powstałaby Akademia Medyczna w Olsztynie.
Magdalena Muskała: - Tak mogło być. Trzeba spojrzeć na to z dwóch stron. Po pierwsze nie mieliśmy żadnych tradycji akademickich, więc też trudniej było podjąć decyzję, żeby zbudować nową uczelnię w miejscu, które wcześniej było całkowicie pozbawione tych tradycji. Bo w Białymstoku, jeśli chodzi o historię, mieliśmy za czasów Branickich pałacową szkołę położnych, potem przekształconą w Instytut Akuszerii czy seminarium nauczycielskie. Ale to było jedynie szkolnictwo średnie. Po drugie nasze miasto było bardzo zniszczone. Wystarczy popatrzeć na zdjęcia z końca II Wojny Światowej. Większość infrastruktury była zburzona. Do dzisiaj zresztą, wędrując po Białymstoku, trudno jest nam zobaczyć zabytki, które mają więcej niż 200 czy 300 lat. To jest nowe miasto. Ale w 1948 roku Jerzy Sztachelski (podsekretarz stanu w Ministerstwie Zdrowia – red.) podjął ten temat przy okazji omawiania utworzenia szkoły pielęgniarskiej. Powiedział, że można by było pomyśleć o Białymstoku jako o miejscu kolejnej Akademii Medycznej. No i to pociągnęło za sobą lawinę konkretnych już ustaleń. Ten pomysł stawał na różnych radach i zaczęły być podejmowane już na poziomie urzędowym konkretne decyzje, które przybliżały nas do tego, aby w 1950 roku powołać Akademię.
Paweł Radziejewski: - O Olsztynie wiemy od rektora Tadeusza Kielanowskiego, który uczestniczył w tych konsultacjach. Wspominał też o Suwałkach, które również były brane pod uwagę. Jednak to Olsztyn był jakby takim głównym kontrkandydatem. Więc nie dziwmy się, że później w Olsztynie powstaje weterynaria. Możemy myśleć, że po prostu na „pocieszenie” dostali taką uczelnię. Gdyby Białystok nie miałby AMB, to możliwe, że byśmy mieli weterynarię.
Ja bym zwrócił uwagę na jeszcze jeden aspekt – na spojrzenie prof. Tadeusza Kielanowskiego na miasto. On znał środowisko lwowskie, krakowskie. Przyjechał tu, do Białystoku, pod koniec lat 40-tych i widział, co tu jest. I musiał przekonać wszystkich, żeby taką uczelnię zbudowali. Przyjeżdżali tu ludzie z dużych ośrodków naukowych, z tradycjami i patrzyli, co się w Białymstoku dzieje. Więcej niż pół miasta nie było, ono nie istniało. Rektor wspominał, że był zszokowany, jak szedł do Pałacu Branickich i widział u kogoś kozę na balkonie. Nie mówiąc już o tym, że jeszcze do lat 60-tych w okolicy pałacu były różnego rodzaju chlewki. Wielu mieszkańców miało przy swoim domu zagródki, gdzie hodowało kury, świnki i wszystko, co się dało. W Akademii Medycznej był samochód, ale też i koń. On obsługiwał Ogród Botaniczny prof. Witolda Sławińskiego. I co mamy w archiwum uczelnianym? Kupiono zapas jedzenia dla konia na rok, a po pół roku okazało się, że koń nie ma co jeść. Zastanawiano się dlaczego koń tak dużo je. Prawda jednak była taka, że okoliczni mieszkańcy się tym jedzeniem konia „zaopiekowali”. Białystok nie był w ogóle mentalnie przygotowany na powstanie uczelni. Pierwsi studenci opowiadali, że przez lata mieli problem z lokalną młodzieżą, która nie była gotowa na to, że mamy studentów. Dokuczali im, nawet zdarzały się bójki. Nasi studenci nie byli akceptowani. Również prof. Witold Sławiński narzekał na to, że młodzi mieszkańcy miasta niszczyli mu ogród i sadzonki. Mówi się, że gdyby nie prof. Tadeusz Kielanowski, ktoś inny na tych zgliszczach też by stworzył uczelnię. Ja mam jednak duże wątpliwości.
NIE BYŁO NICZEGO
Profesor Kielanowski też chciał się poddać?
Paweł Radziejewski: - Rektor Kielanowski przeprowadzał taki sondaż wśród ludzi, którzy byli w Białymstoku, ale pracowali w innych ośrodkach akademickich. I z tego, co rektor wspomina, nikt z nich nie był przychylny temu pomysłowi. Będąc w Białystoku, rozmawiając ze środowiskiem przede wszystkim lekarzy, a ale nie tylko, widział w nich taką chęć, by w Białymstoku powstała uczelnia. I w tym decydującym momencie, jak wspominał rektor Kielanowski, to właśnie te słowa doktora Witolda Stasiewicza, ojca prof. Jana Stasiewicza, przekonały go. Mówił on, że Białymstoku nie ma nic, ani szpitali, zero budynków pod zakłady naukowe, ani mieszkań dla pracowników. Czy jest sens tworzyć cokolwiek? A doktor Witold Stasiewicz na to mu odpowiedział: właśnie dlatego, że nie ma nic, trzeba to stworzyć. Potem pojechali do Supraśla i rektor Kielanowski zobaczył las, poczuł klimat. I wtedy zgodził się i powiedział: dobrze, zbudujemy tu Akademię.
Magdalena Muskała: - Myślę, że wtedy spotkało się dwóch takich społeczników, którzy byli wizjonerami. Bo trzeba było mieć ogromną wyobraźnię, że tu, na tym gruzowisku powstanie uczelnia. Ale patrząc na biografię chociażby pierwszego rektora, to widać, że on był bardzo mocno prospołeczny. Stworzył w Polsce m.in. telefon zaufania czy domy sanatoryjne dla studentów chorych na gruźlicę. On przez cały czas działał w takim duchu pozytywistycznym. I może dlatego potem dr Witold Stasiewicz mógł go przekonać, że dobrze, nie ma tu nic, jest pustynia, ale z drugiej strony właśnie tu zbudujmy Akademię.
Zapada decyzja o utworzeniu uczelni. Ale od razu pojawia się kolejne trudne zadanie: brak nauczycieli akademickich.
Paweł Radziejewski: - Tak, nie było nauczycieli i rektorowi Kielanowskiemu było bardzo ciężko ściągnąć tu kogokolwiek. Często odbywało się to tak, że rektor brał pisemne zobowiązania od nauczycieli, że osiedlą się w Białymstoku. Oni na początku stwierdzili, że będą przyjeżdżać tylko na dydaktykę, a w weekendy będą wracać do siebie. To rektorowi się nie podobało i nie widział w tym sensu. On chciał, żeby byli oni związani z tym miejscem, żeby tworzyli tu ośrodek. Nie chciał, by byli z doskoku. Ale czym miał ich przyciągnąć? Mieszkań nie było. Były nawet takie plany w 1949 roku, żeby Dom Koniuszego, czyli obecny pałacyk ślubów służył jako mieszkania dla kadry akademickiej. Pierwsi nauczyciele mieszkali w dawnym Pałacu Branickich, choćby prof. Tadeusz Dzierżykray-Rogalski, prof. Witold Sławiński czy prof. Stanisław Legieżyński. Dużo osób mieszkało na Bojarach, tam też był taki swoisty „ośrodek” medyczny. Przez te pierwsze lata był naprawdę duży problem, gdzie studenci mają mieszkać. Nie było akademików. Więc ruszenie z uczelnią to było naprawdę wielkie wyzwanie.
NIE BYŁO LEKARZY
Z przedwojennych lekarzy niewielu przeżyło wojnę. A oni mogliby stanowić tą pierwszą kadrę…
Magdalena Muskała: - To prawda, po wojnie na naszych terenach bardzo brakowało lekarzy. W okresie międzywojennym połowa mieszkańców Białegostoku to byli mieszkańcy pochodzenia żydowskiego. I bardzo dużo, zwłaszcza stomatologów i lekarzy, było pochodzenia żydowskiego. Po wojnie tych lekarzy zostało dosłownie kilku. Mówiło się m.in. o profesorze Julianie Szymańskim, okuliście, który wrócił do Białegostoku po latach migracji. No ale on wrócił mając 85 lat. Miasto potrzebowało zdecydowanie większej liczby lekarzy.
Paweł Radziejewski: To wpływało też na jakość zdrowia mieszkańców Podlasia. Trzeba zwrócić uwagę, że do specjalistów trzeba było w latach 50-tych, a nawet i później - w latach 60-tych - jechać do Warszawy, a przecież pociąg jeździł 5 godzin w jedną stronę. Kiedy nasza uczelnia zaczęła wypuszczać absolwentów, poprawili oni sytuacje na Podlasiu, zaczęli też wyjeżdżać na Warmię i Mazury.
Brakowało nauczycieli, ale to nie był jedyny problem. W mieście zniszczona była cała infrastruktura.
Paweł Radziejewski: - Były trudne warunki życia codziennego w mieście, a już nie mówiąc o pracy naukowej. W Białymstoku nie było gazowni. Ciężko było prowadzić zajęcia ze studentami, choćby te z chemii czy analityki medycznej, bo te zakłady potrzebują gazu. Mało tego, bardzo często w okresie zimowym było wyłączane ogrzewanie. Kolejna sprawa – brak oświetlenia, często brak prądu. Wieczorami napięcie spadało z 220 do160 V. Jest taka zabawna historia z tym związana. Mianowicie jeden z młodych elektryków, który został zatrudniony w uczelni, przygotował rektorowi jakieś urządzenie czy zamontował transformator, w każdym bądź razie u rektora napięcie nie spadało. Rektor obiecał mu, że go zatrzyma w uczelni i przydzieli mu mieszkanie, bo ten młody człowiek nie miał gdzie mieszkać. I dotrzymał obietnicy. Ten człowiek jeszcze kilka lat temu, bo już nie żyje, mieszkał w pomieszczeniach dziś zajmowanych przez Dział Zaopatrzenia.
Nie było prądu, ogrzewania. Pałac był w ruinie. Czego jeszcze nie było?
Magdalena Muskała: - Kiedy pojawił się pomysł utworzenia Akademii Medycznej w Białymstoku, w sierpniu 1948 roku przyjechała z Ministerstwa Zdrowia delegacja, żeby zobaczyć, jak wygląda to miasto. No i cóż zobaczyli? Odbudowujący się Pałac Branickich. Uznali, że to najlepiej zachowany infrastrukturalnie obiekt, który ma największy potencjał, jeśli chodzi o uczelnię wyższą. I wtedy właśnie zarówno Pałac jak i Collegium Primum zostały oddane na rzecz Akademii Medycznej. Problem był taki, że jeden należał do Ministerstwa Kultury, a drugi do Ministerstwa Oświaty. Trzeba było dostać zgodę tych dwóch ministerstw, żeby to faktycznie przejąć. A te ministerstwa miały już inne pomysły na te budynki. W 1945 roku od razu zaczęto odgruzowywać Pałac Branickich, bo on został wpisany na listę tych obiektów zabytkowych, które są do bardzo szybkiej odbudowy.
MUZEUM W PAŁACU
Ale Pałac miał mieć inne przeznaczenie?
Magdalena Muskała: - Tak, odbudowywano go z myślą o Domu Kultury Ludowej, bo to była modna idea wówczas w Polsce. Miała tu się mieścić biblioteka, pomieszczenia administracyjne, różne towarzystwa naukowe. Przez kilka miesięcy mieściło się też tu muzeum regionalne. Odbudowę prowadził inż. Stanisław Bukowski i dzięki niemu tak naprawdę mamy pałac w wersji XVIII-wiecznej, barokowej, a nie w socrealistycznej, bo takie zapędy też były. Natomiast obok pałacu odbudowywano budynek dawnego Seminarium Nauczycielskiego, czyli dzisiejsze Collegium Primum, nazywając go jako Szkoła Pomnik Manifestu Lipcowego. Oczywiście odbudowywano go z myślą o funkcjach edukacyjnych, bo w Białymstoku brakowało takich miejsc, gdzie mogłaby się młodzież uczyć. I tutaj natrafiono na bardzo duży sprzeciw ówczesnego wojewódzkiego konserwatora zabytków, czyli Władysława Paszkowskiego. On warunkowo zgodził na odbudowę Collegium Primum, ale kazał odsunąć ten budynek 12,5 metra od lewego skrzydła pałacu. Ponadto część budynku, która była najbliżej pałacu, miała być niższa o jedną kondygnację, tak by nie zakłócać proporcji. A trzeci warunek, który postawił, był taki, że po pięciu latach ten budynek miał zostać zburzony. Oczywiście tak się nie stało, bo nie było miejsc do nauczania.
Ale został odsunięty od pałacu?
Magdalena Muskała: - Tak, on pierwotnie miał być bliżej pałacu. Zresztą kiedyś w XIX wieku, kiedy mieścił się tam carski Instytut Panien Szlacheckich, pałac był połączony z tym budynkiem.
Czyli dzięki tej decyzji konserwatora pałac lepiej widać?
Paweł Radziejewski: - Zapominamy o jeszcze jednej rzeczy, o tym że Białystok był pod zaborem rosyjskim. Jednym z symboli tych czasów jest kościół farny, który jako „przybudówka” jest większa od pierwotnej świątyni. Tak samo ten budynek. Wybudowano go, by zeszpecić i zasłonić pałac. Zaprojektowano go w czasach carskich, twierdząc że w pałacu jest za mało miejsca na Instytut Panien Szlacheckich. Ale podtekst był inny i konserwator zabytków Władysław Paszkowski wiedział o tym.
Kiedy nadszedł 1950 rok i pierwsza inauguracja, 168 studentów rozpoczęło studia. Ale uczelni właściwie nie było. Zniszczony pałac i Collegium Primum były w odbudowie. Kadra była nieliczna, bez domu akademickiego, bez Collegium Universum, czyli budynku zakładów teoretycznych?
Paweł Radziejewski: - Warto podkreślić, że w pierwszych dwóch latach istnienia uczelni mieliśmy tylko dwóch profesorów. Profesora zwyczajnego Witolda Sławińskiego oraz profesora nadzwyczajnego właśnie rektora Tadeusza Kielanowskiego. Rektor Kielanowski wprowadził taką zasadę: twórzmy te zakłady, żeby można było prowadzić zajęcia na danym roku. Czyli w pierwszym roku stworzono te zakłady, które były najbardziej potrzebne na pierwszym roku studiów.
Magdalena Muskała: - Jako pierwszy powstał Zakład Anatomii Prawidłowej. Jeśli chodzi o klinikę, to w pierwszym roku uruchomiono tylko Klinikę Ftyzjatrii czyli Chorób Płuc i Gruźlicy. Była to klinika rektora Tadeusza Kielanowskiego. Mieściła się w budynku, który już niestety nie istnieje. W okresie międzywojennym należał on do Szpitala Świętego Rocha, a później mieściła się w nim Dyrekcja Szpitala Wojewódzkiego przy ulicy M. Skłodowskiej-Curie. Nieduży budynek, z czterospadowym dachem, o takiej bardzo charakterystycznej architekturze.
STUDENCI UCZYLI STUDENTÓW
A kim byli ci pierwsi nauczyciele?
Paweł Radziejewski: - Wyglądało to tak: najpierw powoływano kierowników na objęcie katedry, a dopiero później, czasami po latach, powołano tak naprawdę zakład do funkcjonowania. Nawet jest takie pismo rektora do Ministerstwa Zdrowia, żeby w końcu powołać Zakład Biologii, gdzie kierownikiem był prof. Sławiński. Podobnie było w innych zakładach. Ale tak jak wspomniałem, najpierw obsadzano katedry, w których były prowadzone ćwiczenia na danym roku.
Magdalena Muskała: - W pierwszym roku akademickim czyli w 1950 powołano właśnie Zakład Anatomii, którym kierował prof. Tadeusz Dzierżykray-Rogalski. Pracowała tam też dr Krystyna Modrzewska. Od początku było też zatrudnianych bardzo dużo studentów.
Studenci uczyli studentów?
Paweł Radziejewski: - Tak było, gdyż personel, który tutaj był zatrudniany z tego terenu, nie do końca odpowiadał kwalifikacjom potrzebnym do prowadzenia danych zajęć. Więc potrzebowaliśmy naprawdę dobrej kadry. I żeby ją uzupełnić „ratowano” się właśnie studentami pierwszego i drugiego rocznika. I często powoływano ich na zastępców asystenta. Od pierwszego roku obserwowano studentów i stwierdzano, że to jest lepszy materiał na asystentów niż ten, który zatrudniony był oficjalnie. Ale część katedr w ogóle nie była obsadzona. Można o tym przeczytać w sprawozdaniu z 1954 roku.
„Miejscowy kolektyw pracowników naukowych Akademii składał się w 50-tym, 51-tym roku z dwóch osób. Jednego profesora zwyczajnego, doktora botanika i jednego profesora nadzwyczajnego, doktora medycyny, obciążonego funkcją rektora. Inni pracownicy naukowi dojeżdżali z Lublina, Łodzi, Warszawy i Krakowa, spędzając w Białymstoku czas potrzebny tylko do wypełnienia zadań dydaktycznych. W drugiej połowie 52-go roku osiedliło się w mieście kilka osób spośród pracowników nauki, co powtarzało się w następnych latach. W 53-tym, 54-tym, jednak do dzisiejszego dnia kierownicy siedmiu katedr tj. higiena, fizjologia, dermatologia, interna, psychiatra, histologia, medycyna sądowa, mieszkają w innych miastach, co utrudnia im pracę i zabiera wiele czasu. Cztery katedry są nieobsadzone. To chemia ogólna, fizyka, farmakologia, chirurgia druga. Biorąc pod uwagę ograniczone możliwości pracy naukowej osób zamieszkałych poza siedzibą Akademii i brak obsady czterech katedr, należy stwierdzić, że blisko połowa katedr, czyli aż 11, jest personalnie niepełnowartościowa (..). Olbrzymia większość pomocniczych pracowników naukowych składa się z ludzi przypadkowych. Akademia nie dysponuje mieszkaniami, nie może więc sprowadzić zaawansowanych asystentów z innych środowisk i musi angażować tych, którzy się zgłaszają. Często wolne etaty czekają na asystentów. Zjawisko nieznane w innych uczelniach”.
I jeszcze dodam, bo to ważne: „Współzawodnictwa między lekarzami starającymi się o stanowiska asystenckie dotąd jeszcze w Białymstoku nie było. Lepiej wygląda sytuacja na poziomie studenckim wśród studentów zajmujących stanowiska zastępców asystentów”. I tak oceniano, że około 30-40 studentów, pracujących jako zastępcy asystentów, będzie się nadawać do pracy na uczelni.
Magdalena Muskała: W Zakładzie Anatomii działało od razu Koło Anatomów. Działał w nim m.in. Marian Furman (późniejszy profesor i kierownik Kliniki Chirurgii Klatki Piersiowej). Jak przychodził kolejny rok, oni pracowali jako asystenci. Była tam też Tamara Jelisiejew, przyszła profesor, która potem została kierownikiem Zakładu Anatomii.
Paweł Radziejewski: - Ale i tak część osób, nie oszukujmy się, rezygnowała z pracy w Białymstoku. I wracali do siebie. Dlatego rektor poprosił ich o podpisywanie deklaracji, że zostaną w Białymstoku. I oni się na to skarżyli. Ale kilka osób udało się jednak ściągnąć, a potem oni też ściągali innych asystentów. Choćby prof. Stefan Soszka, który przyjechał do Białegostoku z Gdańska razem ze swoimi współpracownikami.
LUBLIN I LWÓW
Ten Lublin wciąż się przewija w naszej rozmowie…
Magdalena Muskała: - Dużo jest takich punktów wspólnych i bardzo silny był tutaj właśnie wpływ Lublina – pod kątem rektora i właśnie tej pierwszej kadry. Ale też wpływ Lwowa. Prof. Kielanowski wywodził się ze Lwowa. I ostatnio odkryłam, że architekt, który budował nasze Collegium Universum i Dom Studenta nr 1 inż. Andrzej Nitsch również był związany ze Lwowem. Ten znany wówczas architekt głównie projektował infrastrukturę służby zdrowia. I skąd on się wziął w Białymstoku, jak to się stało, że tu przyjechał? Zaprojektował Collegium Universum, bardzo udany zresztą projekt. W jego biografii natrafiłam, że studiował na Politechnice Lwowskiej, tak więc bardzo możliwe, że oni się znali z rektorem Kielanowskim. I niewykluczone, że to miało jakieś przełożenie. Podobnie z prof. Kielanowskim znał się chociażby twórca pierwszej polskiej penicyliny, czyli profesor Tadeusz Korzybski. Oni się znali ze Lwowa, bo tam razem połączyła ich muzyka. Jeden grał na skrzypcach, drugi na fortepianie. Więc te szkoły, Politechnika i Uniwersytet we Lwowie bardzo mocno się przyciągały i łączyły środowisko akademickie.
Potem tą wiedzę o dobrych specjalistach wykorzystywano np. organizując kadrę lekarską czy budując infrastrukturę. I być może rektor Kielanowski znał inż. Andrzeja Nitscha, może słyszał o nim we Lwowie i pomyślał, że zaprosi go do Białegostoku, aby zaprojektował gmach Collegium Universum i Dom Studenta nr 1. Zresztą inż. Nitsch przez pewien czas nadzorował odbudowę Pałacu Branickich, po tym jak na parę miesięcy odsunięto od tego inż. Stanisława Bukowskiego.
Ale wróćmy do Collegium Universum, które zaprojektował Andrzej Nitsch…
Magdalena Muskała: - Ten projekt był niezwykle udany, można powiedzieć, że był takim majstersztykiem. W uczelnianym archiwum i u nas w muzeum są plany architektoniczne, ale zostały one tylko częściowo zrealizowane. Ciekawostką jest na przykład to, że te dwa budynki: Collegium Universum i Dom Studenta miały być ze sobą połączone bardzo piękną kolumnadą. Dlaczego to nie powstało, jeszcze nie udało nam się ustalić. Ale jak widać zrezygnowano z tego. Projekt ten był bardzo ciekawym przykładem architektury postmodernistycznej. I w typowym dla modernizmu duchu uwzględniał również wyposażenie wnętrz. Do dziś zachowały się drewniane ławki, które stoją na korytarzach Collegium, czy tablica ogłoszeniowa na parterze, która niedawno została odrestaurowana. Fragmenty dawnego wystroju zachowała też słynna „beczka”, czyli aula wykładowa imienia prof. Karola Buluka.
PIERWSZE MIASTECZKO AKADEMICKIE
Ale to, że uczelnia powstała na zgliszczach miasta, to miało też dobrą
stronę. Bo wszystkie budynki powstawały w odległości 10 minutowego spaceru.
Paweł Radziejewski: - Tak, ale to nie było takie proste, by tak się stało. Bo tam gdzie jest obecnie szpital, były tereny wojskowe i domy mieszkalne. Trzeba było wywłaszczyć, wszystko przygotować, załatwić.
Magdalena Muskała: - Nawet drugi rektor – prof. Stanisław Legeżyński, przy okazji spotkania z młodymi ludźmi, przedstawiał to jako jeden z argumentów do studiowania w Białymstoku. Mówił: tu macie wszystko w jednym miejscu. Na pewno mamy przewagę nad innymi miastami.
Ale oprócz budynków, zakładów, nie możemy zapominać o słynnym Ogrodzie Botanicznym i Roślin Leczniczych prof. Witolda Sławińskiego, który też był w pobliżu pałacu.
Magdalena Muskała: - Tak, ważnym elementem przy powstawaniu uczelni był ogród botaniczny, którego już niestety nie ma. Założył go w 1950 roku prof. Witold Sławiński, który był świadomy, że ten ogród powinien funkcjonować. Bo od czasów renesansu każdy uniwersytet miał swój ogród botaniczny. I Białystok również miał swój ogród botaniczny. Było to miejsce spełniające zarówno funkcje naukowe, dydaktyczne i popularyzatorskie. Uprawiano tam rośliny, których nasiona lub sadzonki były wysyłane na cały świat. To nie tylko Związek Radziecki, absolutnie. To przede wszystkim Japonia, Australia, Kanada.
Po co je prof. Sławiński wysyłał?
Magdalena Muskała: By dostać na wymianę coś innego.
Gdzie dokładnie był ten ogród?
Magdalena Muskała: Wychodząc z ogrodów Pałacu Branickich, już w parku Planty trzeba było skręcić w lewo. Ogród ciągnął się dokładnie od bramy wyjściowej z ogrodu pałacowego aż do Domu Studenta nr 1 przy ul. Akademickiej. Była tam też cała infrastruktura, były szklarnie, był domek ogrodnika. Do dzisiejszych czasów zachowały się nasadzenia, głównie drzew owocowych. Są tam grusze, jabłonie, śliwy. Ale też jest bardzo prawdopodobne, że słynna metasekwoja chińska, która rośnie w pałacowym ogrodzie dolnym, niedaleko Pawilonu pod Orłem została zasadzona za sprawą prof. Sławińskiego. Na to wskazywałby jej wiek.
Słuchając tej historii uczelni, jej bardzo trudnych początków, myślę, że możemy być bardzo dumni z tego, gdzie jesteśmy teraz.
Paweł Radziejewski: Ale to nie tylko uczelnia, ale i Białystok, i cały region. Trzeba o tym pamiętać nie w kontekście tylko naszym, ale całego terenu.
Uczelnia była taką lokomotywą, która pociągnęła ten region. Poziom zdrowotności też się poprawił w Białymstoku i województwie.
Magdalena Muskała: - Natomiast ja bym chciała jeszcze się odnieść do kulturotwórczej roli akademii. Bo myślimy Akademia Medyczna, czyli związana ze środowiskiem medycznym. Więc co ona ma wspólnego z rozwojem kultury, z rozwojem innych dziedzin nauki? A jednak zarówno prof. Tadeusz Kielanowski, jak i prof. Witold Sławiński oraz prof. Tadeusz Dzierżykray-Rogalski, to była taka trójca, dzięki której powstało Białostockie Towarzystwo Naukowe. Białostocki oddział Polskiego Towarzystwa Anatomicznego to też ich zasługa, podobnie mikrobiologicznego czy antropologicznego. Prof. Dzierżykray-Rogalski był wszakże doskonałym antropologiem lekarskim, można powiedzieć pionierem antropologii lekarskiej w Polsce. On sam potem stanął na czele zarządu głównego Polskiego Towarzystwa Antropologicznego. Jeśli chodzi o PTTK, to prof. Sławiński miał swoje bardzo duże zasługi – był m.in. wiceprezesem białostockiego Oddziału PPTK, ale również białostockiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego. Ta pierwsza kadra uczelni bardzo mocno ożywiła i ukierunkowała to miasto.
Paweł Radziejewski: Chciałbym w tym miejscu zacytować słowa dziekana Ludwika Komczyńskiego, opisującego w 1954 roku środowisko pracy w Białymstoku. „Akademia Medyczna jest jedyną wyższą akademicką uczelnią w mieście. Istniejąca tu szkoła inżynierska jest szkołą wieczorową, której studenci i wykładowcy pracują nie tylko na uczelni, ale też w innych instytucjach. Żadnego kontaktu naukowego nie udało się z nimi nawiązać. W mieście nie ma poza akademią żadnego ośrodka intelektualnego, który pobudzałby myśl naukową. Brak nawet inteligentnego życia kawiarnianego”.
Na koniec zapytam trochę przewrotnie, co by było, gdyby w tym 1948 roku zapadła decyzja, że Akademia Medyczna powstaje w Olsztynie? Jak by teraz wyglądał Białystok, w jakim miejscu by był?
Paweł Radziejewski: - Pewnie powstałyby uczelnie wyższe, ale później. Ale na badania przez kolejne lata jeździlibyśmy do Olsztyna, Warszawy albo Krakowa. Zajmowałoby nam to dużo czasu. Nie wiem też, czy Białystok liczyłby aż tylu mieszkańców.
Magdalena Muskała: - Tu się zgodzę w 100 procentach. Bo powstanie uczelni przyciągnęło i kadrę, i studentów. Mamy tu element takiego osadnictwa. Przyjechało dużo osób z wyższych warstw społecznych. Białystok na pewno wyglądałby inaczej.
Paweł Radziejewski: - Chociażby ta kadra, która do nas przyjechała. Oni przecież pochodzili z różnych innych miast, większych niż Białystok. I oni wnieśli dużo. W 1950 roku, jak liczono w województwie białostockim, na dziesięć tysięcy mieszkańców przypadało od jednego do trzech lekarzy. W innych częściach Polski ten współczynnik wynosił sześciu lekarzy na dziesięć tysięcy. Różnica była znacząca. Ale chciałbym zwrócić uwagę, że uczelnia istnieje 75 lat. I cały czas się rozwija, nie stoi w miejscu. To, do czego doszliśmy, to też jest zasługa ludzi, którzy kierowali tą uczelnią przez wszystkie lata.
Ale chyba pierwszy rektor Kielanowski zrobił ten najtrudniejszy pierwszy krok. Można powiedzieć zaryzykował i jak widać to ryzyko się opłaciło.
Paweł Radziejewski: - Zasługi prof. Kielanowskiego są nie do przecenienia. Ale zastanawia mnie, czy gdybyśmy zrobili ankietę, zapytalibyśmy pracowników, z czym się kojarzy nazwisko Kielanowski, co by odpowiedzieli. Myślę, że większość z nich chyba niewiele by potrafiła odpowiedzieć. Gdybyśmy podobną ankietę przeprowadzili w Lublinie lub w Gdańsku, myślę, że tych osób byłoby zdecydowanie więcej. Brak mi tej pamięci o Kielanowskim w przestrzeni miejskiej. On był krótko w Białymstoku, ale powiem jedną rzecz, i to jest moje prywatne zdanie - z tych wszystkich osób, które tu były w Białymstoku, z takim poziomem intelektualnym, to myślę, że trudno będzie znaleźć kogoś, kto by mu dorównał. Można było się z nim w kilku rzeczach nawet nie zgadzać ideologicznie, ale trzeba było przyznać, że on reprezentował olbrzymi poziom intelektualny, nie deprecjonując oczywiście innych profesorów i innych naukowców. Brak mi tego Kielanowskiego w Białymstoku. Bo dzięki niemu, nie oszukujmy się, dzięki tej jego odważnej decyzji, Białystok z takiego miasta zaściankowego zrobił się takim miastem liczącym się. Wcześniej to nie było miasto z takiego prawdziwego zdarzenia. Wydaje mi się, że uczelnia stworzyła w ten sposób nową jakość w tym mieście.
Rozmawiała Katarzyna Malinowska-Olczyk


.jpg)






