Uniwersytet Medyczny w Białymstoku. Wspomnienie o Profesorze Ludwiku Komczyńskim.
  • Ostatnia zmiana 01.07.2013 przez Medyk Białostocki

    Wspomnienie o Profesorze Ludwiku Komczyńskim

    W gmachu Collegium Patologicum uroczyście odsłonięto tablicę pamiątkową prof. Ludwika Komczyńskiego, byłego rektora i inicjatora budowy gmachu. Swojego byłego szefa wspomina prof. Lech Chyczewski

    Moje pierwsze spotkanie z Ludwikiem Komczyńskim było incydentalne i miało miejsce w nietypowych okolicznościach. Był rok 1964. Chyba koniec maja. Odwiedził mnie brat ze swoimi kolegami - wszyscy studiowali na Wydziale Ogrodnictwa Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Wybieraliśmy się na rajd studencki wokół jeziora Wigry. Wówczas taki rodzaj turystyki był wśród studentów bardzo rozpowszechniony. Białystok znajdował się niejako „po drodze”. Pokazałem kolegom miasto, Akademię Medyczną, w tym oczywiście siedzibę uczelni, dawny Pałac Branickich. Chłopców rozpierała energia, wbiegliśmy więc z impetem na piękne pałacowe schody, na pierwsze piętro magnackiej rezydencji. Zostało do pokonania kilka schodków, gdy nagle zostaliśmy zatrzymani w biegu. Na schodach stał, nieznany mi jeszcze, Ludwik Komczyński. Swoim tubalnym, groźnym głosem zmroził naszą rozbawioną grupę. Na słowa: - „No co, nie poznajecie swojego rektora. A ukłonić się i powiedzieć dzień dobry, to nie łaska?” - zatrzymaliśmy się jak wryci. Patrzyły na nas dobrotliwe, pełne wyrozumiałości oczy człowieka, który całą swoją postacią wyrażał bardziej aprobatę, aniżeli gniew. Uśmiechał się pod wąsem z bezgraniczną życzliwością i dobrotliwą ironią. Jakże nie pasowało to do groźnego głosu.

    ***

    Po wakacjach zaczęła się nauka. Jednym z przedmiotów była anatomia patologiczna. Wykłady prowadził szef zakładu i rektor uczelni w jednej osobie, prof. Ludwik Komczyński. Odbywały się na terenie zakładu zlokalizowanego na ostatnim piętrze gmachu zwanego obecnego Collegium Primum. Pod salą wykładową, na kondygnacji poniżej, znajdował się Zakład Chemii Ogólnej prowadzony przez docenta Juliusza Popowicza - człowieka o niezwykle barwnej osobowości. Wykłady prof.  Komczyńskiego były przejrzyste, usystematyzowane, stanowiły doskonały wstęp do zajęć klinicznych. Wywody dotyczące zmian patologicznych cechowała logika. Żeby nie było nudno, Profesor pozwalał sobie, od czasu do czasu, na niewinny żart. Przykład: mówiąc o zaburzeniach rogowacenia, rzucił w kierunku słuchaczy retoryczne pytanie: „Czy wiecie, w jakiej sytuacji dochodzi do powstania nagniotka (clavus)”? Po krótkiej ciszy, jaka zawisła nad salą, z ust wykładowcy padła zwięzła odpowiedź: „Ta sytuacja ma miejsce wówczas, kiedy nogi są ze wsi, a buty z miasta”.

    Na innym z wykładów Profesor pokazał, że nieobcy mu jest ognisty temperament i porywczość. Nasz rektor posiadał usposobienie typowego choleryka. Wykład rozpoczął się spokojnie. Jak zwykle stał za katedrą. Patrząc w konspekt, omawiał zagadnienie niedrożności jelit. W jednym ręku trzymał kij w celu demonstrowania zmian patologicznych na barwnych planszach, wykonanych przez małżonkę. Nagle ten spokój został zburzony przez dźwięk wentylatora, włączonego przez któregoś z asystentów z zakładu chemii ogólnej. Narastał on w miarę rezonansu, jaki dawały blaszane rury wentylacyjne, które umocowane były na jednej ze ścian naszej sali wykładowej. Wraz z nasilaniem się szumu, twarz Profesora robiła się coraz bardziej czerwona. Nagle, ku zaskoczeniu siedzących na sali studentów, rąbnął kijem o blat stołu. Kij rozleciał się na kawałki. Profesor wyrzucił z siebie słowa, których nie chciałbym tu przytaczać i pędem wybiegł z sali. Za chwilę szum wentylatora ucichł. Profesor powrócił i, jakby nic się nie stało, ze spokojem kontynuował przerwany w połowie zdania wątek dotyczący przyczyn niedrożności jelit. 

    O egzaminie końcowym z anatomii patologicznej wśród studentów krążyły legendy i anegdoty. W gabinecie rektora stało duże akwarium, w którym pływały rybki. Był to ponoć obiekt szczególnej troski i oczko w głowie Profesora. Stan owych rybek według krążących legend miał mieć bezpośredni wpływ na wynik egzaminu. Nie daj Boże, by któraś z nich niedomagała. Ponoć negatywna ocena była już przesądzona. Ja nie miałem okazji zbadać prawdziwości tych opowiastek, bowiem w wyniku losowania zdawałem egzamin praktyczny i teoretyczny u docenta Henryka Franciszka Nowaka - wówczas prawej ręki Profesora. Z czasem przypadło mu w udziale kierowanie Zakładem Anatomii Patologicznej. Z tej funkcji wywiązał się wzorcowo.

    ***

    Z czasów studenckich przypomina mi się jeszcze jeden kontakt z rektorem Komczyńskim. Ten wątek wymaga jednak pewnego wprowadzenia.

    W naszej uczelni działał chór, który dzisiaj obrósł już w tradycję i sukcesy. Wówczas, na początku lat sześćdziesiątych, wszystkie chóry studenckie wykonywały dawną muzykę polską, w przeważającej części nawiązującą do religii. Ten rodzaj pieśni był podstawą naszego repertuaru. Dyrygent chóru, pan Józef Siebert, waltornista w Białostockiej Filharmonii, był jednocześnie organistą w kościele farnym. Repertuar przygotowaliśmy „na blachę”, bowiem chór miał wyjechać na gościnne występy aż do… Grodna. Teraz wydaje się to śmieszne, ale dawniej była to nieosiągalna zagranica. Wśród chórzystów panował radosny nastrój. Aż tu, na kilka dni przed wyjazdem, doszła do nas wiadomość, że wyjazd nie może dojść do skutku. Nie podano żadnej przyczyny tej decyzji. Ja, wraz z Antkiem Sydorem - ówczesnym prezesem chóru, moim serdecznym kolegą i współmieszkańcem - poszliśmy do rektora Ludwika Komczyńskiego, prosząc o wyjaśnienia. Rozmowa utrzymana była w życzliwym tonie, chociaż przez długi czas nie mogliśmy uzyskać konkretnych informacji. W końcu rektor, już zniecierpliwiony naszą natarczywością, wstał zza biurka, stanął przy oknie i wypowiedział pamiętne słowa „Jak wam, chłopcy, się wydaje? Nie wiecie, w jakiej żyjemy rzeczywistości? Czy uważacie, że ja, jako rektor, nie chciałbym, żeby chór wyjechał i sławił naszą uczelnię? Czy nie chciałbym, żebyście zobaczyli dawne polskie Grodno, i żeby tam zabrzmiała dawna polska, sakralna muzyka? Jeżeli chcecie dowiedzieć się, kto wam zabronił tego wyjazdu, to zapytajcie się tam”… i pokazał palcem w kierunku gmachu Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Oczywiście, poszliśmy „tam”. Przyjął nas zastępca sekretarza i z wyszukaną grzecznością, po rozmowie przy herbacie, odprawił z kwitkiem. Był ciąg dalszy. Uzyskaliśmy zgodę rektora Komczyńskiego na galowy koncert, zaplanowany na najbliższą niedzielę w Pałacu Branickich, w głównym gmachu Akademii Medycznej, w Auli Magna. Koncert okazał się swoistą demonstracją. Przy blasku palących się świec przyniesionych z kościoła farnego, widowni wypełnionej po brzegi, którą w połowie stanowili księża i klerycy, uniosła się pieśń Gaude Mater Polonia, a potem pieśni Wacława z Szamotuł, Gomułki i inne. Sukces odnieśliśmy nadzwyczajny. Rektor z pewnością miał ból głowy i był wzywany na dywanik do Komitetu.

    ***

    Moje ostatnie spotkanie z rektorem Ludwikiem Komczyńskim miało miejsce na przełomie marca i kwietnia 1970 roku. Jako lekarz stażysta uczestniczyłem w beznadziejnie nudnych, klinicznych zajęciach stażowych (praca polegała głównie na porządkowaniu historii chorób). Zacząłem więc poszukiwać zajęcia bardziej konkretnego. Trafiłem do Zakładu Anatomii Patologicznej. Przyjął mnie docent Nowak i polecił, chyba w celu zniechęcenia, porządkowanie w muzeum makro preparatów. Praca polegała na uzupełnianiu roztworu formaliny w szklanych pojemnikach, zawierających patologicznie zmienione narządy, i odkurzaniu przeszklonych muzealnych regałów. Ten egzamin wytrzymałościowy zdałem i od 1 kwietnia 1970 roku zostałem asystentem zakładu. Ponieważ oficjalnym kierownikiem zakładu był prof. Ludwik Komczyński, przyzwoitość wymagała, żeby zameldować się i przedstawić szefowi, co też chciałem zrobić.

    Pracownicy zakładu uprzedzili mnie, że rektor nie przychodzi już do zakładu. Jest przewlekle chory i wejście na trzecią kondygnację po stromych schodach Collegium Primum jest ponad jego siły. Trafiłem więc do rektoratu, gdzie wizyta trwała krótko. Stanąłem na baczność przed obliczem swojego szefa i zadeklarowałem lojalność, staranność i pracowitość. Rektor popatrzył na mnie spod okularów i z ironicznym uśmiechem powiedział: „Zobaczymy, czas pokaże. Tymczasem życzę koledze wszystkiego najlepszego”. Upłynęło kilka miesięcy. W październiku, pamiętnego 1970 roku, społeczność akademicka odprowadziła swojego Rektora na miejsce wiecznego spoczynku.

    Czas pokazał. Minęło bowiem niemal 40 lat i powierzono mi kierowanie Zakładem Patomorfologii, dawną Anatomią Patologiczną. Przyszło mi kontynuować dzieło prof. Ludwika Komczyńskiego i prof. Henryka Fr. Nowaka.

    Rektor Komczyński patrzy na mnie codziennie z portretu autorstwa swojej żony. Portret, oddający świetnie Jego osobowość, wisi w zakładzie, w moim gabinecie. Spogląda z niego wspaniały człowiek, który zorganizował od podstaw Zakład Anatomii Patologicznej. Był uwielbiany przez pracowników, którzy wspominają go do tej pory z rozrzewnieniem. Wielki przyjaciel młodzieży, rozumiejący jak mało kto czasy, w których przyszło mu żyć i funkcjonować. Człowiek o niezwykłej wrażliwości, z wielkim dystansem do samego siebie. Potrafił reagować gwałtownie, ale nigdy nie odmawiał zwykłej, ludzkiej pomocy.   

     

    Prof. Lech Chyczewski, kierownik Zakładu Patomorfologii Lekarskiej

  • 70 LAT UMB            Logotyp Młody Medyk.